Informacje

  • Wszystkie kilometry: 82353.99 km
  • Km w terenie: 1630.90 km (1.98%)
  • Czas na rowerze: 108d 23h 10m
  • Prędkość średnia: 20.38 km/h
  • Suma w górę: 421375 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy waxmund.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>100

Dystans całkowity:31508.25 km (w terenie 368.90 km; 1.17%)
Czas w ruchu:1069:30
Średnia prędkość:23.28 km/h
Maksymalna prędkość:80.90 km/h
Suma podjazdów:195427 m
Maks. tętno maksymalne:183 (92 %)
Maks. tętno średnie:148 (75 %)
Suma kalorii:4895 kcal
Liczba aktywności:168
Średnio na aktywność:187.55 km i 8h 13m
Więcej statystyk
Piątek, 16 marca 2012 Kategoria >100

z Vagabondem po okolicach Krakowa

Robert nastukał ponad 270... :p
Wtorek, 13 grudnia 2011 Kategoria >100

A miało być 300km...

Miało być >300km, ale to jednak pierwszy dystans >100km po wypadku, i kolano nie wytrzymało :/ pozostaje się cieszyć, że na Bałtyk-Bieszczady Tour dawało radę :D


Pobudka o 4:20, paczka makaronu na śniadanie i szybka jazda 4'ką do Bochni. Na 17km czuję że rower zaczyna pływać - kapeć....

Na szczęście nie sprawdzają się prognozy lekkiego deszczu, ale i tak woda lecąca spod kół moczy wszystko.

Za Bochnią zaczynam wspinać się na 200m podjazd. Po skręcie w Muchówce bardzo przyjemny kawałek krętej drogi przez las ze świeżo położonym asfaltem.


Kawałek dalej mały podjazd. Dochodzę do wniosku, że w końcu 'Gródek nad Dunajcem', to nie to samo co 'Gródek przy Dunajcu', więc podjazd uzasadniony.

Zaskoczyła mnie z kolei ścianka przed Jasienną. Dość długa i stroma. Tu już mocno czuję kolano, a na kawałku w stronę Grybowa już ledwo się wlokę żeby go bardziej nie rozwalić... (ze średnią szału nima :p)




Sporo postojów na sprawdzanie mapy, i jeden postój na jedzenie na 110km... kolejny już w poczekalni PKP :p Zimno nie było, choć całkowicie przemokły mi buty po wejściu w kałużę....

+1


miało być tak:
#lat=49.90879&lng=20.73944&zoom=9&type=0

a skończyło się w Grybowie :) Powrót pociągiem.

agroturystyka? :)



Na przesiadce w Tarnowie jeszcze zobaczyłem jak kręci się nowa reklama jogurtu 'Fantazja' :)



Zaliczone (nowe) gminy: Iwkowa, Łososina Dolna, Gródek nad Dunajcem, Korzenna, Kamionka Wielka, co daje łącznie 433 odwiedzone gminy (w tym 248 w tym roku, tj odkąd specjalnie jeżdżę je zaliczać :P):

  • DST 131.92km
  • Czas 05:24
  • VAVG 24.43km/h
  • VMAX 65.23km/h
  • HRmax 183 ( 92%)
  • HRavg 148 ( 75%)
  • Kalorie 4895kcal
  • Sprzęt Szosówka - pęknięta rama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 4 września 2011 Kategoria >100, >200

Górska trzysetka - z przygodami [;

Miało być ~250km, ale trochę nadłożyłem trasy i wyszło jak wyszło [;

Wstałem o 5:30, zjadłem pół paczki makaronu i ruszyłem ubrany w krótki rękaw + bluza z długim rękawem i krótkie spodenki + nakolanniki na trasę. Z domu wyjechałem 6:20. Było chłodno i do tego znowu coś z rana pobolewało kolano przez 40km, nie pozwalając przycisnąć i się rozgrzać, więc trochę się wychłodziłem.

Jechałem dobrze znaną mi trasą przez Wieliczkę do Dobczyc (miałem jechać inaczej, ale się coś zamyśliłem i odruchowo tam pojechałem :p), później odbijam na Kasinę Wielką zaliczając kolejny podjazd. A tych dzisiaj było duuużo.

W Mszanie Dolnej odbijam na kilka kilometrów w celu zaliczenia gminy Niedźwiedź.



Przy nawrocie wyciągam princepolo i je zjadam. ~80km na liczniku.

Odbijam na Rdzawkę mijając w niej sporo gości z numerami startowymi na rowerach MTB. Pewnie jakiś maraton. Sam wspinam się ostrą ścianką na Obidową. Łatwo nie było, ale świetna pogoda i widoki rekompensują męki [;





Na przełęczy wskakuje na chwilę na zakopiankę, i ciągnę nią aż do Nowego Targu, gdzie po 100km w nogach jem 0,5kg najlepszych na świecie lodów śmietankowych
na ul. Sokoła (tuż przy rynku). Nie mylić aby z kawiarnią deja vu - tam niestety coś pokombinowali i lody nie są już tak dobre...




Nażarty lodami jadę na swoje włości :) tzn ulicą Waksmundzką, jadę do rodzinnej miejscowości - Waksmundu :D





W Ostrowsku odbijam na Bukowinę Tatrzańśką, a później na kiepską drogę wiodącą przez kolejne niezaliczone gminy - Łapsze Niżne i Czorsztyn. Krótka sesja zdjęciowa przy (pod) zalewem Czorsztyńskim i wspinam się serpentynami na kolejną przełęcz i zjeżdżam drogą stromą ale z beznadziejną nawierzchnią do Krościenka.







Raptem 40km temu zjadłem lody, ale już bardzo głodny jestem. Zatrzymuje się w barze na hamburgera i frytki, i idę do sklepu żeby się jeszcze czymś zapchać.


Wracając ze sklepu, chce szukać kluczy do zapięcia rowerowego, ale w tym momencie przypomniałem sobie, że klucz został w Krakowie :D katastrofa....

Szybko oceniam sytuację. Rower miał przetrwać moją minutową nieobecność, więc przypiąłem go na odwal się jedynie za ramę do znaku. A znak można odkręcić....


Idę na policję spytać czy mi drabinę pożyczą :D ale przegonili mnie, mówiąc żebym wojewódzki zarząd dróg podpytał :) ale przymykają oko na moje odkręcanie znaku, o ile go z powrotem ładnie przykręcę.

udaje mi się załatwić małą drabinkę ze sklepu w którym się zaopatrywałem, wzbudzając przy okazji litość ekspedientki :P Niestety narzędzi żadnych nie ma, więc wyruszam w poszukiwania do okolicznych domów. Domy okazują się pootwierane, można wejść, ale w środku pusto, cicho... na wołąnia nikt nie odpowiada.

Kilka domów w ten sposób odwiedziłem, w końcu trafiłem na babkę na rowerze na podwórku. Ale jak to kobita, narzędzi to ona nie miała [; Prowadzi mnie do >70 letniego sąsiada, który z zadowoleniem daje mi francuza i mówi że mi pomoże.



Francuzem trochę ciężko się odkręca, ale w końcu Pan przynosi też klucz 14 (a był potrzeny 13) i jest łatwiej. Upociłem się, ubrudziłem się (robiłem to w największy upał...). W końcu odkręciłem znak, zdjąłem z rury (Pan pomagał mi jakże cennymi uwagami i przytrzymywaniem mnie za koszulkę żebym nie spadł :D).

Później udało mi się przełożyć górą rower i wziąłem się za skuteczne zakładanie znaku na nowo :)





Nie muszę chyba mówić jakie zainteresowanie wzbudzałem wśród przechodniów i kierowców zatrzymujących się przy przejściu... rzecz działa się na głównej drodze [; Do tego mój tyłek i... był na wysokości oczu przechodniów, więc ciekawy to musiał być też widok :p

Jak już odjeżdżałem to w sklepie się jeszcze umyłem, podjechała policja sprawdzić czy wszystko zrobiłem jak trzeba i ruszyłem.
Ujechałem całe 10 metrów bo się okazało że kapcia mam :p łatka się odkleiła... coś kiepsko mi idzie łatanie szosowych dętek.
Zakładam nówkę i jadę dalej.

Strasznie się umęczyłęm z tym znakiem i zgrzałem staniem na słońcu. Opornie idzie jazda... W Łącku staję żeby zjeść jakieś bułki i ruszam kolejnym podjazdem żeby zaliczyć gminę Podegrodzie. W Olszanie zawracam i powoli wdrapuję się niemalże na przełęcz Ostrą (nazwa mówi sama za siebie), kawałek zjeżdżam do Zalesia, i znowu trafiam na ściankę, która prowadzi mnie na bliźniaczą do Ostrej przełęcz. Na zjeździe bardzo fajne i dobrze wyprofilowane serpentyny pozwalające dojść do 70km/h.

Zaliczam kolejną gminę - Słopnice. To już dziś ostatnia. 300km i raptem 5 nowych gmin.... :p



Drogą nr 28 udaję się do Kasiny Wielkiej zaliczając kolejną przełęcz. Mam już dość podjazdów na dziś... Kawałek dalej zatrzymuje się na hamburgera i skręcam na podjazd prowadzący przez Kasinę. Po wjechaniu na przełęcz wreszcie długi zjazd praktycznie aż do samych Dobczyc.

Właściwie od 100km, do ~220km jedzie mi się bardzo kiepsko. Możliwe że to przez upał, przez podjazdy, brak motywacji... Myślałem już nawet o jakimś pociągu, ale wizja czekania na pociąg godziny i jechaniu 2 godziny do Krakowa, skłoniła mnie do podobnie czasochłonnego przejazdu do Krakowa [;

Koło 200km zaszło słońce i jechało mi się sporo lepiej. Zjadam kolejne dwa prince polo.

Po dzisiejszych podjazdach, 13% stromizna przed Dziekanowicami nie robi już na mnie wrażenia. Do samego Krakowa lecę jak nowy. Lubię tą trasę a w sumie już dość dawno na niej nie byłem. Wróciłem tą samą drogą, żeby po ciemku w jakiś dziurawy asfalt się nie wpakować...

Wpadłem pod koniec na pomysł dokręcenia do 300km, więc jadę przez Kraków baaardzo okrężną drogą, końcówkę jadąc już w kółko po Opolskiej... Na rynku spotykam się z dziewczyną, odbieram pechowe klucze do zapięcia rowerowego i jadę wreszcie do domu.

Całą trasę w sumie mnie nic nie bolało, jedynie lekko prawa kostka, która pobolewa od Ironmana... :/ chyba będę musiał się do lekarza z nią przejść.

Podjazdów wg bikemap wyszło >3000m, a że on zwykle zaniża, to aż się boję pomyśleć ile ich było :D w każdym bądź razie jak zawsze lubię po górkach jeździć, to na następną wycieczkę jadę koniecznie po płaskim :p

Zdecydowanie najbardziej w kość dał podjazd na Obidową przez Rdzawkę. Przy takim nachyleniu stosunkowo długi podjazd. Ufff.




Zjadłem:
rano pół paczki makaronu
0,5kg lodów
5 bułek z pasztetem :p
4 prince polo
2 hamburgery
1 frytki
1 białą czekoladę

Wypiłem:
5L wody
1,5L coca-coli

Dłuższe postoje na jedzenie na 100km (lody), 140km (burger + frytki i zdejmowanie znaku...), 170km (bułki + pasztet), 200km (burger), później prince polo w trakcie jazdy i ciągle podgryzana czekolada...

Trasa:




Zaliczone gminy (na niebiesko zaliczone w tym roku): 428, 82% małopolskiego

  • DST 302.46km
  • Czas 12:44
  • VAVG 23.75km/h
  • VMAX 71.12km/h
  • Temperatura 5.0°C
  • Sprzęt Szosówka - pęknięta rama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 28 sierpnia 2011 Kategoria >200, >100

Dookoła Babiej Góry

Na wyjeździe była lipa....


W nocy obudziła mnie szalejąca burza i bardzo silny wiatr. Podejrzewałem, że rano będzie podobnie i nigdzie nie trzeba będzie jechać... :p

Budzę się o 5:20, wyglądam za okno - nie pada, czyli jedziemy!

Szybkie śniadanie (spaghetti) i o 6 spotykam się z Mikim na rondzie matecznego. Ujechaliśmy może z 500m i dopadł nas deszcz, więc go przeczekaliśmy ;D

Kolejny deszcz złapał nas dopiero w Skawinie, i był to ostatni jego występ, choć cały dzień wisiały nad nami ciężkie chmury...



Na drogach przez całą trasę albo mały ruch, albo właściwie żaden. Jedziemy sporą część trasy obok siebie gadając. Pomimo jazdy przez góry nie mamy zbytnio widoków z racji na chmury.



Za Kalwarią Zebrzydowską zaczynamy kombinować skręcając w wąskie lokalne drogi, dzięki czemu nadzialiśmy się na stromizny rzędu 15% (wg znaków).

na zdjęciu oczywiście nie widać stromizny [;






W Suchej Beskidzkiej odbijam kawałek na wschód celem zaliczenia gminy Maków Podhalański, a wracając wyprzedzam dwóch gości na mtb. W Suchej czeka na mnie Miki, i na postoju mija nas z naprzeciwka kolejnych kilku rowerzystów.



Od Suchej jedziemy wzdłuż strumienia, ja ponownie samotnie odbijam w stronę Koconia celem zaliczenia kolejnej gminy i przy okazji przełęczy [;

widok na gminę Ślemień :p


Przebijamy się na Koszarawę, gdzie na podjeździe (a później zjeździe) mija nas jakiś kolarz. Pewnie w kółko jeździ jeden podjazd... nuuuudy [;

Miki się pręży:


W Jeleśni (90km) stajemy wreszcie na śniadanie (moje drugie :p), do tej pory zapychaliśmy się jedynie ciastkami.

Poobklejane Surly LHT



Mocno najedzeni ruszamy na przełęcz Glinne (~11km podjazdu, 300m przewyższenia) i zjeżdżamy na Słowację żeby kupić sobie piwo :p

Teraz ja się prężę


Mikiemu łapie luzy jego amortyzowana sztyca. Aż 2 000km na niej przejechał :)

W Zubrohlavie mijamy kolejnego kolarza ślęczącego nad mapą.
Odbijamy na Bobrov, Lipnicę Wielką i Jabłonkę. W polach widziałem coś ala łasica skaczące jak zając...

Wyjeżdżamy ze Słowacji:


Od Piekielnika do Pieniążkowic nowy, bardzo dobry asfalt. Przed Rabą Wyżną podjazd, a do samej Raby ku naszemu zaskoczeniu zjazd (wyżna na dole ?).
Tu stajemy na hamburgera z frytkami (160km).

Z wysokiej bardzo fajny zjazd do Jordanowa, a później do Osielca. Za to od Osielca do Łętowni bardzo ostry i dość długi podjazd (200m przewyższenia :p). Zdecydowanie brakuje mi tu przełożeń, ale jakoś udaje mi się pocisnąć na szczyt.

jak się nie ma lemondki...


Od Łętowni do Pcimia i dalej do Myślenic drogą techniczną wzdłuż S7 praktycznie cały czas w dół. W Myślenicach trochę pobłądziliśmy, posiedzieliśmy na rynku i ruszyliśmy w stronę Krakowa.

Na myślenickim rynku


Pojechaliśmy chyba przez Olszowice, trafiając na kolejny stromy i mozolny podjazd...

Cały wyjazd pod znakiem objeżdżania Babiej Góry, której przez wiszące chmury nawet nie zdołaliśmy ujrzeć [; Do tego uzupełniłem swój dorobek gminny, zaliczając gminy: Maków Podhalański, Ślemień, Koszarawa, Jeleśnia, Raba Wyżna, Spytkowice, Jordanów Miasto, Bystra Sidzina, Tokarnia.



Razem 423 gminy, w tym 79% małopolskich gmin (na niebiesko zaliczone w tym roku)



Tempo dostosowane do współtowarzysza (:

Zjadłem:
rano ~pół paczki makaronu, małą paczkę hitów, czekoladę, hamburgera z frytkami

Wypiłem: ~2L wody, 3L napoju tymbark


Niestety wysiadł mi licznik mierzący przewyższenia... a tych podejrzewam że mogło być koło 3 000m.

Mapka (były małe odchyły...):
  • DST 261.08km
  • Czas 13:26
  • VAVG 19.44km/h
  • VMAX 69.18km/h
  • Temperatura 9.0°C
  • Sprzęt Szosówka - pęknięta rama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 24 sierpnia 2011 Kategoria >100, >200

Czyszczenie małopolskich gmin (: +13

Miało być dziś >300km, ale wstałem ponad prawie 4h później niż planowałem ;D więc szybka zmiana trasy, powolne śniadanie (tradycyjnie, paczka makaronu :P), i 9:10 ruszam z domu.

Szybki przejazd przez Kraków i zakorkowaną Skawinę, i odbijam na Kalwarię Zebrzydowską. Tu wreszcie bardzo mały ruch i spokojnie cisnę. Spokojnie, bo cały czas kolano boli... koło 50km przestało boleć dopiero i można było nacisnąć mocniej :)

W Wadowicach wjeżdżam na remontowany i pełny turystów rynek. Podpytuję o drogę i skręcam zaliczyć pierwszą nową gminę :) Tomice.

Tu zaczynają się małe problemy logistyczne. Ciągle muszę stawać i sprawdzać mapę, co mnie trochę wybija z rytmu no i średnia spada... :p
ale nie o średnią na takim wypadzie chodzi :) podziwiam widoki wokół mnie i udaję się do kolejnych nowych gmin. Moim łupem padają kolejno gmina Wieprz, Kęty i Osiek. Odbijam do gminy brzeszcze przejeżdżając most na Soli. Na plaży leżą kuszące, rozgrzane i skąpo odziane dziewczyny :)





Gmine Brzeszcze zaliczam na odwal się, tj przejeżdżam za tabliczkę, i zawracam ;D Jadę kawałek remontowaną drogą w stronę Oswięcimia. Akurat niedawno musiała zrywarka pracować i jedzie się beznadziejnie. Zmieniam więc trasę odbijając na Łazy, Polankę Wielką i Przeciszów.




Na postoju wymyślam dalszy bieg trasy i kontaktuje się z Vanhelsingiem żeby przeprowadził mnie przez Jaworzno, w którym to przy każdej obecności mam problemy z przebiciem się :p

Po ostatnich prawie 3 tygodniach spędzonych w biurze, nie jestem w ogóle przyzwyczajony do upałów i mocno już mnie męczy temperatura. Zaczyna boleć głowa, czuję ogólną słabość. Czapki/kasku oczywiście nie mam :p

W Oświęcimiu jadę drogą pomimo ścieżki rowerowej. Ścieżka była najpierw z porozwalanych płyt chodnikowych, a później z kostki i co chwilę trzeba było przejeżdżać przez krawężniki... żarty. Strąbiono mnie kilkakrotnie za jazdę drogą ale nie przejąłem się tym zbytnio :p



Wjeżdżam do województwa śląskiego zaliczając kolejne gminy: Chełmek Śląski i później Imielno (w międzyczasie wjeżdżam do Chełmka w Małopolskim).
Niestety zapominam o niezaliczonej gminie Libiąż.... trzeba będzie tam jeszcze kiedy pojechać :p




Po postoju pod biedronką w Imielnie i zmoczeniu głowy w wodzie z tegoż sklepu, ruszam w stronę Jaworzna. Tam spotykam się z Vanem i przez Bukowno (do którego zaliczenia podchodziłem już chyba z 5 razy :D) jedziemy razem (gadając o jego ostatniej wyprawie na Bałkany) do Olkusza.




Tu jeszcze bardziej mnie boli głowa, więc robimy postój w Macu żeby się trochę schłodzić klimą i zjeść coś wreszcie (cały czas jadłem na słodko).

mój Giant i Vana tricross:


Tu rozstajemy się i przezwyciężając mały kryzys, cisnę do Krakowa nadrabiając trochę średnią.

Na armii krajowej całkiem ładną glebę zalicza tuż przede mną jakieś dziewcze... :) pomocy nie chciało, więc pojechałem dalej.

Na błoniach trochę poszalałem (średnia! średnia!) i skacząc na muldzie w terenie (na szosówce) łapię kapcia w przednim kole [; ostatnie 300m do domu z buta :p


Aktualna mapka zaliczonych gmin (na niebiesko gminy zaliczone w tym roku):


Łącznie 415 odwiedzonych gmin na rowerze (: (77% małopolskiego)
Poniedziałek, 22 sierpnia 2011 Kategoria >100

miasto + Dobczyce z Mikim

sporo po mieście było [;
Sobota, 23 lipca 2011 Kategoria >200, Rekordy i hardkory, >400km, >100

Bałtyk-Bieszczady Tour 2011 - Świnoujście - Ustrzyki Górne - 1035km/48h

O Bałtyk-Bieszczady Tour usłyszałem pierwszy raz bodajże 3 lata temu. Wyścig nazywał się wtedy jeszcze Imagis Tour. W zeszłym roku po powrocie z pustyni Gobi dowiedziałem się, że dwóch kolegów - Wilk i Transatlantyk - ukończyło ten morderczy maraton. Nie mieściło mi się w głowie jak to jest możliwe :P
Ale bardzo mnie to kusiło. Zazdrościłem im tych niebieskich strojów (imiennych) które dostaje się po ukończeniu wyścigu :)

W tym roku pierwszy raz przejechałem więcej niż 300km (zrobiłem 400km) a później 500km machnąłem bez problemów... i jakoś tak wyszło, że i BB-Tour udało mi się przejechać :)


Przygotowania:

Do wyścigu praktycznie się nie przygotowywałem. Postawiłem raczej na odpoczynek po Triathlonie Ironman który ukończyłem 3 tygodnie temu. Leczyłem kontuzje, oddawałem się wszelkim uciechom życia.... :p
Za przygotowanie można wziąć jedynie start w kwalifikacjach do BB-Tour w połowie czerwca (II Śląski Maraton Rowerowy 24h – 500km). Reszta 'przygotowań' to zwykła jazda turystyczna (choć i tej nie za wiele ostatnio było).

Przed startem:

Start miał się odbyć w sobotę z rana. W czwartek wsiadłem do pociągu w Skarżysku, żeby przesiąść się w Krakowie już w bezpośredni pociąg do Świnoujścia na który umówiony byłem z Transatlantykiem. Przedział prawie całą drogę zajmowaliśmy we dwóch (jedynie na początku było z nami jakieś dziewczę z olbrzymią kosą.... fanka mangi :P), więc jakoś tam się spało. Na miejscu spotykamy dwóch zawodników, przeprawiamy się razem promem na drugi brzeg Świnoujścia i udajemy się z małymi problemami do miejsca noclegu (obaj nie spisaliśmy adresu...). Później udajemy się do serwisu rowerowego żeby trochę ogarnąć moją szalejącą tylną przerzutkę, i zdecydowanie bardziej okiełznaną Transatlantykową przerzutkę. Do serwisu zajeżdżam jeszcze kilkukrotnie po krótkich testach na mieście. Jakoś działa, ale do ideału bardzo dużo brakuje.

Wieczorem odprawa techniczna na której dowiadujemy się wszelkich szczegółów o trasie, zostaje również nagrodzony Wojciech Chowaniec za zeszłoroczne przejechanie BB-Tour w 'tempie turystycznym' - 71h 30min :)



Po pogaduchach przy pierogach z Wilkiem i Transatlantykiem (Wilk zamówił co innego, ale nie starczyło to na jego wilczy apetyt i musiał domówić też pierogi :)), wypiliśmy jeszcze wieczorem z Transatlantykiem szybkie piwo co by się lepiej spało, i koło 23 poszedłem spać.

O 4:30 obudził mnie Sławek z którym mieszkałem. Idę jeszcze spać na kolejną godzinę, bo startuje w ostatniej grupie, więc nigdzie mi się nie spieszy. W końcu wstaje, zjadam 2 zupki chińskie, kilka kromek chleba, wafelki... Przekazuje sakwę z rzeczami których będę potrzebować w Ustrzykach do busa, zdaje również przepak z którego może skorzystam w hotelu we Wsoli. Następnie po spakowaniu się w małą torebkę podsiodłową i upchaniu pompki, kurtki, mp3'ójki, czołówki i komórki w kieszenie koszulki wyruszam na prom.
Pogoda nie rozpieszcza. Lekka mżawka, ~14 stopni, dość mocny wiatr. Przeprawiam się promem na drugą stronę Świny, przypinam nadajnik GPS do roweru i chowam się razem z Wilkiem i Transatlantykiem pod pokładem promu żeby się zagrzać. W końcu pada hasło do startu (honorowego) i wszyscy powoli ruszamy z promu w kierunku miejsca startu ostrego, gdzie będziemy już wypuszczani wg wcześniejszych ustaleń.


Z Wilkiem i Transatlantykiem

W pierwszych (10 osobowych) grupach startują osoby które ukończyły już kiedyś BB-Tour, wg najlepszych czasów. Następnie osoby wg najlepszych czasów/dystansów życiowych. W moim przypadku coś pomieszali i wzięli pod uwagę jedynie 400km, dlatego startuję w ostatniej, 7-mej grupie.
Startuje o 8:30, 25 minut po Wilku i 20 minut po Transatlantyku. Za mną co minutę wypuszczani są zawodnicy jadący solo również w kolejności od najmocniejszych.
Przed startem gadam chwilę z jednym z zawodników startujących w mojej grupie. Zakłada podobnie do mnie tempo w granicach 28-30km/h.


czwarty z prawej Transatlantyk

Start!

Od razu ruszam z kopyta żeby nie tracić czasu. Wysuwam się na czoło, po chwili jedziemy już we czterech. 3 osoby zostały w tyle (ostatnia grupa miała tylko 7 osób). Wiatr wieje mocno w plecy, więc z zakładanych 30km/h robi się prawie 40km/h... Po jakimś czasie robimy krótkie zmiany, ale jak schodzę ze zmiany to zwalniamy, i wkurza mnie jazda za kimś kto nie ma błotników. Błoto z wodą lecące spod kół na twarz nie jest zbyt przyjemne. Bardzo szybko doganiamy maruderów z poprzednich grup (w tym kilku w strojach BB-T), kilka razy usłyszałem od chłopaków żebym zwolnił, w końcu urywam się od nich a za mną rusza jeden z wyprzedzanych przed chwilą zawodników. Jedziemy chwilę razem, by po chwili dogonić kolejną dużą grupę. Chwilę z nią odpoczywamy, i znowu urywamy się do przodu.
Zauważam brak numeru startowego na gościu z którym uciekam... okazuje się że to lekarz wyścigu :) Poprosił organizatora o umożliwienie przejazdu wraz z zawodnikami odcinka do Bydgoszczy, a dalej już robił stricte za lekarza, pomagając wielu osobom z ich problemami zdrowotnymi. W przyszłym roku chce startować z nami :)

1 - 76km - W Płotach niestety gubimy się, i gdy dojeżdżamy w końcu na punkt kontrolny, jest już na nim wiele osób które wcześniej wyprzedzaliśmy. Żeby nadrobić stracony czas, nie zsiadając z roweru podpisuję listę, biorę w kieszeń 2 banany i po szybkim pożegnaniu z lekarzem jadę dalej sam.

Dogania mnie chyba jedyny poza mną gość posiadający błotniki pełny błotnik z tyłu na szosówce. Jazda za nim jest dużo przyjemniejsza bo nie pada błoto na twarz spod koła :p We dwóch doganiamy dwóch innych kolarzy, po drodze mijając na siku-stopie Transatlantyka.

Nas za to (dopiero teraz!) mijają pierwsi zawodnicy solo, którzy startowali odpowiednio minutę i dwie minuty po mnie.

Na podjazdach mocno dokręca nr 64 (którego spotkaliśmy po wyjściu z pociągu). Odpada reszta ekipy, jedziemy we dwóch. Momentami wychodzę jeszcze na zmiany, ale widzę że jest dla mnie za mocny i będę musiał go zostawić.

2 - 130km - Udaje mi się dotrzeć razem z nim do punktu w Drawsku Pomorskim. Tutaj zatrzymuje się na dłużej, bo po spędzeniu kilkunastu sekund na poprzednim punkcie muszę uzupełnić wreszcie bidony, zjeść coś więcej, no i poczekać na kogoś wolniej jadącego :)
Na punkt szybko wpadają kolejni zawodnicy, w tym Transatlantyk. Po wypiciu ~5 herbat, zjedzeniu swojego przydziału (dwóch) bułek, i zjedzeniu kilku pozostawionych przez innych bułek ruszamy z Tranatlantykiem i ~8 osobową grupą dalej.
Zwalniam już nieco. Na początku umyślnie jechałem szybko żeby dogonić mocniejsze osoby z wcześniej startujących grup, zawsze to lepiej jechać z kimś mocnym. Trzymam się razem z całą grupą, raczej z tyłu żeby trochę odpocząć po mocnym początku (średnia >33km/h). Dwóch gości zalicza niegroźną wywrotkę, od razu próbuję się wykazać lekarz, ale jego pomoc okazuje się niepotrzebna. Jedziemy razem dalej. Po kilku wolniejszych kilometrach, grupa zaczyna przyspieszać i się rozdzielać, doganiamy jadącego solo zawodnika, kolejny raz z Transatlantykiem spotkam się dopiero na punkcie przed Bydgoszczą. Jadąc we czterech, trafiamy na długi korek przed Wałczem. Zyskuję tu oczywiście małą przewagę.... :) Lubię ciasną jazdę między samochodami. Zatrzymuje nas zamknięty przejazd kolejowy na którym grzecznie czekamy na otwarcie.
Przed Piłą doganiamy Wilka jadącego wraz z nr 20. Obaj podłączają się do nas. Zaczyna mnie boleć udo. Na punkcie okazało się że całkiem przyzwoite obtarcie mam :) Do tego boli prawa kostka. Najwyraźniej nie zregenerowała się jeszcze po Ironmanie...

3 - 227km – Na punkcie w Pile dostajemy wodę, banana i marsa. Trochę mało biorąc pod uwagę że jechaliśmy prawie 100km do tego punktu, a do następnego jest jeszcze 80km... Wreszcie robi się za to ciepło. Chowam kurtkę do kieszeni koszulki, i ruszam samotnie z punktu. Po chwili widzę że za mną ruszył Wilk, więc czekam chwilę na niego i jedziemy około 10km powoli razem. Dogania nas w końcu reszta grupy, i ciśniemy już mocniej razem z nimi.
Po pewnym czasie mocno czuję braki jedzenia, ale poza jednym batonem który jest schowany w torbie podsiodłowej na czarną godzinę, nie mam nic do jedzenia. Szczęśliwie spotykam czekającego Cinka, który miał nam (mnie i Transatlantykowi) podrzucić na trasę batony. Po dosłownie pochłonięciu dwóch, i wciśnięciu około 10 kolejnych batonów w kieszenie, oraz wymienieniu kilku słów ruszam dalej doganiając resztę ekipy, pozostawiając Cinka do którego niedługo dołączy Transatlantyk i razem udadzą się w kierunku Bydgoszczy.
Poczęstowałem chłopaków batonem i wszyscy zaczęli mocniej cisnąć.

4 - 306 km – na punkt dojeżdżamy już bez Wilka. Pożyczonym smarem smaruję łańcuch bo już mocno chrzęści, wcinam rosół i schabowego z frytkami. Wypijam do tego pierwszą kawę i herbatę. W międzyczasie na punkcie pojawia się też Wilk który od początku narzeka na ból kolana.
Na punkcie niektórzy biorą prysznic, widać już pierwsze oznaki zmęczenia.

Ruszając samotnie z punktu mijam się z Transatlantykiem który właśnie na niego dojechał. Po chwili na sikustopie przegania mnie 20 – Zdzisław Piekarski, ale szybko go doganiam bo nie wie gdzie jechać...
Ja na każdym punkcie studiuję mapkę i staram się zapamiętać całą trasę do następnego punktu, co sprawdza się idealnie prawie do samego końca trasy.
Jedziemy razem obwodnicą Bydgoszczy, w międzyczasie wyprzedza nas po raz kolejny nr 8 (z którym to będę się mijać do samego końca trasy), zapada zmrok. Nie chce mi się tracić czasu na wyciąganie czołówki, więc jadę do punktu pod Toruniem ~20km cały czas z 20'ką, Zdzisławem.


5 - 381 km 22:33 – średnia >30km/h
. Bez problemu trafiamy do punktu przy knajpie. Zajadam się gorącym kubkiem, kilkoma kanapkami, arbuzem, wypijam ciepłą herbata w knajpie żeby się zagrzać, zakładam czołówkę i wio do przodu. Wychodzę na częstsze zmiany żeby nadrobić ostatnie kilometry wożenia się za kompanem. Jedziemy w całkowitych ciemnościach bo beznadziejnej drodze. Masa dziur przy moim szczęściu do awarii może być niebezpieczna... już przed samym Włocławkiem musiałem wyrżnąć mocno w jedną z nich, rozcentrowało się lekko koło.... dopiero w Sanoku zauważyłem że poszła przy okazji szprycha :)
Przed Włocławkiem rozdzielamy się w poszukiwaniu kawałków asfaltu między dziurami. Jadę nawet kawałek ścieżką rowerową, ale często występujące krawężniki są chyba gorsze niż myszkowanie po drodze [;

6 - 426 km 0:30 – na punkt dojeżdżamy tuż po Rafale Łuczaku (solo nr 8, wyjeżdżamy z punktu standardowo przed nim). Na punkcie full wypas :) kanapek i batonów do woli, herbata, kawa, krzesła żeby odpocząć, koc żeby się przykryć...zdecydowanie najlepszy punkt do tej pory.
Dalej na trasę znowu ruszam z 20, i po beznadziejnym wyjeździe kostką brukową z Włocławka (na stojąco nigdy nie pedałuje, a na siedząco strasznie dupsko obijało... ciężko mi tam było) jedziemy bardzo dobrym asfaltem w stronę Soczewki wzdłuż Zarzecza Włocławskiego. Niestety Wisły z powodu ciemności prawie w ogóle nie widać. Za Soczewką odbijamy na Gąbin doganiając powoli nr 64 (dojeżdżałem razem z nim do 2 PK), który przez rozładowane baterie w lampce jedzie niemalże po omacku. A że droga wiedzie tunelem z drzew to nawet światło księżyca nic nie pomaga...

7 - 486 km 3:16 – we trzech dojeżdżamy na punkt w Gąbinie.



Na punkcie trafiamy na młodych gniewnych, co kończy się interwencją policji. Nas szczęśliwie się nie czepiali, i po zjedzeniu m.in. gorącego kubka, wyjeżdżamy z punktu chwilę przed Rafałem. Zdzisław Piekarski żeby zagrzać kolana obłożył je reklamówkami, a na nie założył nogawki. To dopiero metody :) Zakładam na siebie kurtkę.
Oglądamy pierwszy wschód słońca na płaskim mazowszu. Robię kilka zdjęć, ale niestety w ruchu nie jest to takie łatwe :)
We trzech (ja, 20 - Z. Piekarski i 64 – T. Lesiecki) jedziemy do Sochaczewa. Tam 20 odbija w poszukiwaniu apteki, a ja razem z 64 gubimy się co nieco nadkładając kilka kilometrów.


pierwszy wschód słońca w trakcie 'wycieczki' (:


8 - 542 km 6:15
- W końcu spotykamy się w punkcie w Guzowie. A tam znowu pełen wypas :) makaron z sosem, naleśniki, coca-cola, izotoniki.... należą się całej ekipie ATS Siedlce która to przygotowała wielkie podziękowania (robili to z własnej kieszeni).
Z punktu ruszamy już we czterech. Dołącza do nas nr 77 – Szymon Koziatek.
Już przed tym punktem zacząłem odczuwać senność, a jak ruszyliśmy było coraz gorzej. Żeby się rozbudzić włączyłem pierwszy raz mp3'ójkę. Nigdy bym nie pomyślał że Rammstein na pełnej głośności może działać tak usypiająco... Kawałek przed kolejnym PK moja grupka ucieka mi. Nie próbuję ich nawet gonić. Jedyne o czym myślę to spanie. A oglądając nogi współtowarzyszy kręcące się w równiutkim tempie, mam wrażenie jakbym oglądał skaczące przez płot barany. Dobrze że liczyć nie zacząłem.... :p
Słońce już mocno świeci, więc zdejmuje kurtkę.



Guzów.


9 - 594 km 8:53 (doba w trasie)
– Na PK docieram kilka minut po ekipie. Wypijam 4 kawy, coś tam jem. Miałem wielką ochotę położyć się spać. Na rynku, na kostce brukowej. Nic mi więcej nie trzeba było. Ale wiedziałem że przede mną odcinek na którym bardzo łatwo zgubić drogę, i na którym może być to bardzo kosztowne (były na nim 2 punkty krytyczne – przejechanie przez nie skutkowało najpierw karą 12 godzinną, a za przejechanie przez oba – dyskwalifikacja). Zwlekłem się więc jakoś z powrotem na rower i widząc że mp3'jka nic nie daje, próbowałem się skupić na rozmowie. Jechaliśmy parami. 64 i 77 z przodu, ja z 20 z tyłu. Cały czas byłem niesamowicie senny, niewiele pamiętam z naszych rozmów... skupiałem się głównie na zadawaniu jakichś prostych pytań i słuchaniu opowieści 20. Oczy same się zamykały. Kilka razy już niemalże usnąłem. Chciałem rzucić rower i iść spać w krzaki.


10 - 652 km 11:40 - Jakimś cudem utrzymywałem tempo, i po uciążliwym kluczeniu drogą techniczną dowlekłem się razem z chłopakami do punktu we Wsoli. Tu już byłem pewien że legnę na kuszącej trawie i pośpię. Bałem się że zasnę za kierownicą i spowoduje wypadek. Na punkcie zjedliśmy flaki/gulasz, umyłem wreszcie zimną wodą zabłoconą dobę wcześniej twarz.... :) Zrobiłem sobie jeszcze kawusię. Wsypałem 4 łyżki kawy do filiżanki. Prawie pełna była :) zalałem odrobiną wrzątku.... niezła siekiera była :)
Do mojego roweru dobrali się też serwisanci. Wkurzyło mnie to, bo prosiłem żeby nic nie robili... ze zdziwieniem spytali mnie 'nie wchodzi Ci ostatnia zębatka?'. Rzuciłem im krótko żeby doprowadzili rower do stanu w jakim był zanim go dotknęli. Kawa i cała ta sytuacja podniosła mi chyba trochę adrenalinę, i zapomniałem o tym że miałem iść spać. Wsiadłem znowu na rower i we czterech ruszyliśmy w stronę Radomia. Chłopaki coś zwolnili (albo to ja się tak rozbudziłem) i przed samym Radomiem pomimo zwolnienia i czekania na nich miałem 200m przewagi. Przejechałem rondo zjeżdżając pewnie na 9'kę w stronę Rzeszowa i stanąłem w oczekiwaniu na ekipę. Czekam, czekam... nic. Wracam na rondo, nikogo nie ma. Postanawiam ruszyć dalej. Po kilkuset metrach uświadomiłem sobie że źle skręciłem na rondzie... Szybko podpytałem miejscowych jak dojechać do centrum i po wróceniu na właściwą trasę (nadłożyłem kilka kilometrów przez błądzenie po mieście) ruszam w stronę Iłży. Sporo błądziłem, więc byłem pewien że chłopaki są przede mną... więc mocno cisnę żeby ich dogonić. Po zmęczeniu i senności nie ma śladu. Czyżby kawa tak pomogła ? A może zwiększenie tempa ?

Do Rzeszowa jadę wreszcie odcinkiem drogi który jest mi znany. W Iłży chciałem wykręcić maksymalną prędkość. Na zjeździe przy ~70km/h wyjechał mi samochód z podporządkowanej. Na centymetry udało mi się z nim wyminąć i odbić omijając krawężnik. Teraz to mi już całkiem się spać nie chciało :D

11 - 696 km 13:57 – Nie licząc kilku kilometrów za Wsolą, cały odcinek do zajazdu Viking jadę sam. Na PK łapie mnie Brat Cioteczny z Żoną oraz moi Rodzice :) Dzięki temu wreszcie sobie mogę umyć zęby :P Wcinam schabowego z frytkami (posiłek z PK), banany, kawy już nie piję... przelewam za to prawie litr coca-coli do bidonu. Po pewnym czasie do punktu dociera reszta ekipy. W tym 20 już samochodem. Kontuzja kolan wykluczyła dalszą możliwość jazdy. Na punkcie zrezygnował również jadący solo Jurek Tracz (który opowiedział mi co nieco o BB-Tour na maratonie w Radlinie).
Jadę już prawie 30h, ale całkiem przeszła mi senność. Widzę również że wszyscy dojeżdżający na punkt idą spać. Zmotywowało mnie to do dalszej jazdy :) Wsadziłem za pazuchę cieplejsze nogawki i pojechałem dalej. Po kilku kilometrach cały się upociłem przez te nogawki :p ale mijali mnie jeszcze samochodem Rodzice więc im je oddałem z powrotem.
Solo jechałem już do samego końca, czyli ostatnie 300km.
Wreszcie zaczęły się górki. Nachylenia sięgają nawet 8%. Jedzie się wolno, ale jest to przyjemna odmiana w stosunku do wypłaszczonego mazowsza. Kawałek za Ostrowcem łapie mnie deszcz. Zakładam po raz kolejny kurtkę, ale i tak dość szybko deszcz mija i wysycham.

12 - 755 km 17:31
– Wpadam na stację benzynową w Lipniku. Zaskoczony ekspedient jakoś nie bierze ode mnie książeczki w której podbijam pieczątki... Po krótkich poszukiwaniach, znajduję na placu punkt. Poprzedni zawodnik jechał tędy 4-5h wcześniej, więc nikt nie czeka na mnie z zapartym tchem. Z samochodów wygrzebuje się obsługa punktu. Wypijam trochę coca-coli, wlewam kolejny jej litr do bidonu, zjadłem bułkę i pojechałem dalej. Dowiedziałem się w międzyczasie że z punktu za Iłżą wystartował bez spania nr 8 (z którym wyprzedzałem się ciągle od początku trasy), co było dobrą motywacją do jazdy.

W okolicach Łoniowa pojawiają się pierwsze ciekawsze pagórkowate widoki. Wreszcie widać trochę więcej :) Pojawia się za to mały kryzys. Ciężko się jedzie, szukam wymówki żeby stanąć (pffff, ledwo mi się siku zachciało i już staje zamiast poczekać aż się nazbiera :P). Przy przekraczaniu mostu na Wiśle widzę że goni mnie jakiś kolarz. Okazało się że to jakiś autochton wraca z wycieczki. Chwilę zagadał o 'tym słynnym maratonie' i pojechał w swoją stronę.
Wg mojej rozpiski w Nowej Dębie czeka na mnie ciepłe jedzenie, więc zebrałem się w sobie i pocisnąłem szybciej do punktu.

13 - 800 km 19:35
– Na PK dostaje michę pysznego makaronu z mięsem, zagryzam pączkiem. Chwilę muszę czekać na smar który sobie zażyczyłem i po chwili jadę dalej.
Od Radomia cały czas jadę krajową 9'tką. Jest więc bardzo dobry asfalt, i na sporej części trasy szerokie pobocze.
Dojeżdżając powoli do Rzeszowa mam coraz bardziej dość jazdy. Siła niby jest, ale coraz bardziej doskwiera obtarcie pachwiny/uda które pojawiło się już przed Piłą (227km) i coraz bardziej się powiększa. Do tego boli tyłek, drętwieją ręce. Kawałek przed Rzeszowem robię sobie pierwszy postój na trasie poza PK (nie licząc sikustopów i sprawdzania mapy). Kładę się na ławce na przystanku, odpisuję na kilka smsów. Spać się trochę chce, ale bardziej doskwiera ogólne zmęczenie. Dostaje jednak szybko sms'y zwrotne w stylu: 'dajesz kurwa dajesz', 'trzymamy kciuki, napierdalaj!'. 'pół forum śledzi stronę monitoringu', więc głupio było mi tak siedzieć i nudzić ludzi przed komputerami.... :) zebrałem się w sobie, zjadłem 2 batony i batona którego oszczędzałem na czarną godzinę, włączyłem mp3 (tym razem Rammstein mnie nie uśpił :P) i zacząłem cisnąć jak nowy. Na prostej lecę prawie 35km/h, wpadam do Rzeszowa i jak burza lecę dalej.



Zapadła już całkowita ciemność więc pędzę wpatrzony w asfalt w poszukiwaniu dziur. W końcu trafiam na tabliczkę informującą o wyjeździe z Boguchwały.... a przed Boguchwałą miał być PK :P wracam się sprawdzając przy okazji komórkę, w której już mam kilka smsów informujących o ominięciu PK. Nie udaje mi się dodzwonić do organizatora (w sumie dobrze, zapomniałem że jest 15 minut kary za to :P), w końcu załatwiam sobie nr na PK i tam dzwonię. Niestety babka pracująca tam nie potrafi mi wytłumaczyć gdzie pracuje... kluczę w tę i z powrotem by w końcu trafić na PK który znajduję sie jeszcze w obrębie Rzeszowa. Tego to się nie spodziewałem....

14 - 860km 23:23 – na PK siedzi już 8, co trochę mnie zdeprymowało. Zjadam więc tylko kilka bananów, upycham ciastka w jednej z kieszeni i lecę dalej by nadrobić stracony na błądzeniu czas. Zmieniam drugi raz baterie w czołówce. Po kilkunastu kilometrach czołówka znowu pada. Coś nie tak z akumulatorami. Czyżby się nie naładowały ?
Zaczepiam jakąś podpitą grupkę pytaniem o baterie. Zdziwieni odsyłają mnie na pobliską stację benzynową, na której też nie ma baterii... Wracam na trasę i na kolejnej stacji kupuje 9 bateryjek żeby już nie musieć się obawiać stanięcia w polu w ciemnościach.
Trochę mnie to wszystko wybiło z rytmu, dodatkowo pojawiły się podjazdy... zdecydowanie zwolniłem ale nadal jedzie się całkiem nie źle. Po kryzysie sprzed Rzeszowa ani śladu. Pojawia się za to gęsta mgła. Snop światła padający z czołówki przed moimi oczami dodatkowo pogarsza sprawę. Pomimo światła jadę trochę po omacku. Mocno rozglądam się na boki waląc ludziom światłem po oknach w poszukiwaniu remizy na której miał być kolejny PK. Nie miałem ochoty znowu błądzić....


900km w nogach a tu 7% podjazd :)



15 - 904km 1:40
– Remiza była bardzo dobrze oznaczona, i bez problemu dojeżdżam na PK. Rezygnuję z żurku, próbuję zjeść jakąś słodką bułkę bez efektu. Wcisnąłem pół w siebie, wypiłem kawę i pojechałem dalej. Spore problemy z podjazdem pod górkę okazały się być spowodowane złapaniem kapcia... a chwilę wcześniej pomyślałem o tym że chyba mi się uda dojechać bez problemów :) Rozkładam się na środku drogi, zmieniam, pompuję, jadę. Coś opona nie zaskoczyła więc musiałem spuści całe powietrze, poprawić i znowu pomachać pompką. Miło w sumie użyć wreszcie innych mięśni :) Do Sanoka droga już strasznie się dłuży. Przed samym Sanokiem już po raz ostatni, piąty (Płoty, Sochaczew, Radom, Boguchwała, Sanok), trochę błądzę.


za to jaki zjazd [;

16 - 930km 3:30 – Po dotarciu do Domu Turysty wydzwaniam jak szalony dzwonkiem ale zero odzewu.... już miałem dzwonić do organizatora gdy drzwi się otworzyły. Wyciągnąłem z lodówki kanapkę, kupiłem coca-colę i ległem na sofie. O dziwo nie byłem zbytnio senny, ale za to już mocno zmęczony. Na siłę wciskam w siebie bułkę – totalnie nie chce się jeść. Pomimo że siedzę w środku gdzie jest ciepło, jest mi zimno, mam dreszcze. Udaje mi się jednak nie ulec namowom blondynki która zachęcała mnie żebym się w ośrodku przespał... a całkiem fajna była. Kwatera. :)
Wsiadam znowu na rower. Nogi nie chcą zacząć kręcić. Muszę rozbujać najpierw lekko pedały, i później wreszcie lewa noga zaczyna obroty. Jak już się tylko zacznie kręcić to jakoś idzie.
Jeszcze w Sanoku dzwonię znowu do domu turysty żeby dopytać się gdzie mam jechać. Nie chcę mi się już czytać mapy.
Powoli wspinam się na podjazd. Na jednej z serpentyn łapie kolejnego kapcia. Mam już naprawdę dość wszystkiego. Siadam na drodze i powoli robię co trzeba. Szybkim tempem mija mnie 8'ka. A temu to co się stało że tak ciśnie? :P
Zwlekam się na rower i po rozbujaniu pedałów kręcę dalej. Powoli. Bardzo powoli. Łapie mnie jeszcze potrzeba na której spełnienie nie jestem przygotowany :) Nie ma lekko. Pojawiają się problemy z przednią przerzutką. Trzyma na środkowej tarczy i nie chce przerzucić łańcucha w żadną stronę, albo robi to z olbrzymim opóźnieniem (boje się że łańcuch zerwę).
W Bieszczadach wschodzi słońce, podnoszą się poranne mgły... świetne widoki, ale zmęczenie nie pozwala mi się zbytnio nimi cieszyć.


drugi wschód słońca w trakcie mojej wycieczki :)

Nagle pojawia się ostry ból w lewym achillesie. Po kilku kilometrach staje i obniżam siodełko żeby jakoś mu ulżyć. Szczęśliwie nie odpada noga i nie muszę jej podwiązywać sznurkiem, ale i tak jedzie się beznadziejnie. Próbuję jechać bardziej na prawą nogę, ale tu z kolei przypomina o sobie zesztywniała już kostka która bolała prawie od początku trasy i zmuszała do pedałowania środkiem stopy.
Całkowicie wysiadłem psychicznie. Nie ma co mówić o motywowaniu się. Ledwo potrafię złożyć logiczną myśl w głowie. Mam wrażenie jakbym spał z otwartymi oczami (a senny jakoś specjalnie nie jestem). Dziwne w ogóle odczucia miałem. Jakby nogi były osobnym, kręcącym się bytem, na który nie mam wpływu :) ale najważniejsze było to że poruszałem się do przodu. Od Sanoka miałem raptem 46km do następnego punktu, a zajęło mi to 3h 40minut. Chyba 3 krotnie staję na tym odcinku na sikustop, sprawdzam mapę pomimo że droga wiedzie cały czas prosto... Podpytuję o drogę i w końcu skręcam na Równię, gdzie czeka mnie dość stromy podjazd. Zsiadam kolejny raz z roweru żeby ręką zmienić przełożenie z przodu, i kręcę dalej.

17 - 976km 7:09 – W końcu docieram do PK w Zadwórzu. O dziwo raptem 10minut przede mną na punkt przyjechał 8. Widzę po nim że jest chyba w podobnym stanie do mnie. Siedzimy przy stole bez słowa. Włącza mi się jeszcze podryw i zagaduje do dziewczyn obsługujących punkt czy będą na wtorkowej imprezie na zakończenie :) Na siłę wciskam w siebie grześka, wypijam już sam nie wiem po co kawę (wypiłem jej już dobre 3-5 litrów). Dziewczyny mówią, że jakieś 20km wcześniej są już kolejni zawodnicy.
Oho. Tego było już za wiele :D To ja się tyle męczę, nie śpię, żeby mnie teraz jeszcze ktoś przeganiał ? Wsiadłem na rower zostawiając 8 na punkcie i kręcę z zaciśniętymi z bólu zębami dalej. Choć zęby to już wcześniej mi się same zaciskały z braku jakiegoś magnezu czy ze zmęczenia... kto wie.
Na odchodne dziewczyny mówią mi jeszcze że mój Tata na mnie czeka. Ledwo kontaktowałem a tu jeszcze taka informacja. Nie potrafiłem jej ogarnąć :)
Po kilku kilometrach sprawa się wyjaśniła. To kolega Senes wyjechał samochodem żeby mnie wesprzeć. Podpytuje go o dętkę (obie zapasowe już zużyłem a nie chciałem tracić czasu na łatanie) ale niestety nie ma żadnej. Bardzo podniosła mnie na duchu jego obecność i na najcięższy podjazd na całej trasie wjeżdżam bardzo sprawnie (jak już stanąłem i sobie zmieniłem przełożenie z przodu). A że kolana nie bolą, to nawet pierwszy raz na trasie wstałem żeby na chwilę popedałować na stojąco :)
Senes ostrzega mnie przed niebezpieczeństwami na zjeździe (żwirek), i czeka na mnie samochodem co kilka zakrętów. Wg informacji z ostatniego punktu jeszcze 10km do końca. Zapomniałem o wszelkim bólu i finiszuję prawie 40km/h na prostej. Gdy już zostało raptem kilka kilometrów do końca nagle minąłem tabliczkę 'Ustrzyki Górne 15km'. Kolejny dół motywacyjny, i z mocnego, tempo spadło do 22km/h na prostej. Do tego Senes uciekł mi na metę żebym jej nie ominął. Strasznie męczyłem się na końcówce.


wreszcie upragniona tabliczka (:

Meta:

18 - 1008km 9:02
– Szczęśliwie dojeżdżam w końcu do Ustrzyk. Wpadam na metę zamiast w bramę startową wjeżdżając niemalże do łazienki. Zsiadam z roweru który odbiera ode mnie Senes i siadam na ławce przy organizatorach. Ludzie coś do mnie mówią, ale niewiele rejestruje. Aż mi głupio wobec Senesa który tak mi pomógł, że nie mam siły z nim porozmawiać.

6 minut po mnie na metę wpada 8. A że wystartował 7 minut później to zajmuje miejsce tuż przede mną :) Ale nie ma to najmniejszego znaczenia (szczególnie że jest on w innej kategorii). DOJECHAŁEM!!!


Podsumowanie:

48h 32minuty zajęło mi przejechanie 1033km (w tym wszystkie błądzenia, nie wiem ile miała oryginalna trasa...)

W ciągu tych dwóch dób:

39h 59minut spędziłem na rowerze
8h 33 minuty odpoczywałem poza rowerem
25,83km/h wyniosła średnia prędkość
70,46km/h maksymalna prędkość
~340km przejechałem solo


Zjadłem:

(mniej więcej)

15 bananów, 5 bułek, 8 słodkich bułek
5x kanapki z chleba tostowego
2x Schabowy z frytkami
2x makaron z sosem
2x naleśnik z dżemem
gulasz z chlebem
rosół
trochę arbuza
~15 różnych batonów

Wypiłem:


13 bidonów x 0,8L
15 kaw (w tym jedna super mocna :P)
8 herbat
3L Coca-coli
2x gorący kubek
2x izotonik

łącznie co najmniej 10,4L + 3L + 1,5L + 3 L + 0,5L + 1L ~=19 litrów płynów (możliwe że więcej, nie pamiętam dokładnie ile bidonów pochłonąłem)

Jako jeden z nielicznych (wraz z Wilkiem) jechałem bez SPD'ów czy innych zatrzasków/nosków.

Poza sikustopami, kilkukrotnym ubraniem kurtki i jej zdjęciem, sprawdzaniem mapy (jak mi się na rowerze nie chciało wyciągać jej z foliowego woreczka), 2 krotnym zmienieniem dętki i obniżeniem siodełka, miałem jedynie jeden postój na odpoczynek (przed Rzeszowem) poza PK.

Całą trasę ubrany byłem w termoaktywną (taaa...) bluzkę z dlugim rękawem, na to rowerową koszulkę (kieszenie ważna rzecz), spodenki rowerowe z wkładką, nogawki, nakolanniki. Jak było zimno/mokro to zakładałem kurtkę, ew buffa.


Z 85 startujących osób, na metę z powodu kontuzji dojechały tylko 73. Jedyna kobieta dojechała z czasem 68:38.

Licząc Zdzisława Kalinowskiego (solo + wóz techniczny, poza kategorią) i Rafała Łuczaka (pierwszy solo na mecie, nr8 ) dojechałem na metę jako 17 :)


Poczekałem chwilę na pokój, udało mi się jeszcze wziąć prysznic i ległem na łóżku. Na dobranoc jeszcze Raptor pytał jak tam żyję, ale nawet nie wiem czy mu coś odpowiedziałem :)


Koniec! :)

Wielkie podziękowania dla wszystkich tych którzy mieli swój udział w moim sukcesie :) Czyli dla Wilka i Transatlantyka którzy udzielili mi wielu cennych rad o BBT, dla Cinka który nie mógł czekać z batonami w lepszym miejscu, i dla Senesa bez którego końcówka byłaby sporo trudniejsza. Oczywiście również dla wszystkich forumowiczów którzy wspierali mnie sms'ami i trzymali kciuki przed monitorami. I Sławkowi za kask. Dzięki!


Trasa:
?131204416958536#lat=52.04404&lng=19.2865&zoom=9&type=0

Sorry że tak dużo tego wyszło :P




Kilka godzin po mnie na metę dojechał Transatlantyk i Wilk. Wieczorem przeszliśmy się na wspólną kolację i obgadywaliśmy cały wyścig.
Następnego dnia bardzo łatwo było rozpoznać uczestników maratonu. Kaczy chód, problemy szczególnie z chodzeniem w dół, powolne siadanie i wstawanie... Do tego stoły zastawione butelkami po piwie... na sportowców to my nie wyglądaliśmy :P



Po uroczystym rozdaniu pamiątkowych platerów udaliśmy się we czterech (dołączył do nas Senes) na śniadanie i wkrótce się pożegnaliśmy.


nie lubię poniedziałków :P z Transatlantykiem, Wilkiem i Senesem




Ja zostałem jeszcze na wieczorną imprezę dzieląc się ciągle z pozostałymi zawodnikami trudami trasy i wymyślając coraz to nowe patenty. np. rękawiczki z blokami (ala buty spd), blok na tyłku/siedzonku. To by dopiero sztywność była! :)
Ew sposób na turbodrzemkę: trzeba wypić ultramocną kawę i pójść spać zanim zacznie działać :)

Na imprezie grało dwóch panów na gitarze i akordeonie śpiewając hity sdm'u, wolnej grupy bukowiny, szanty etc... Było miło, ale że wszyscy byli umęczeni to o 21:30 impreza właściwie się skończyła :) Posiedziałem prawie do północy w skromnym towarzystwie, a jak już wszyscy poszli spać, to wsiadłem na rower żeby podprowadzić kawałek Emesa (http://north-south.info/pl/).
O dziwo jechało mi się bardzo dobrze (choć tyłek bolał.... :p). Po 16km dojechaliśmy już razem do ogniska gdzie siedzieliśmy przy piwie prawie do 3 rano :)



Rano Emes rozdawał autografy na ulotce Zdzisława Kalinowskiego i jego rekordu Guinessa, i po pamiątkowym zdjęciu z Emesem pojechałem na autobus.






Co ciekawsze sms'y jakie dostałem:

nie ma odpoczywania. jechać trzeba bo nie wygrasz

TdF właśnie się skończył a Wy ciągle jedziecie :) Pół forum ogląda stronę monitoringu

dajesz kurwa dajesz! Trzymamy kciuki mocno za Was trzech

wax trzymam kciuki. napierdalaj :)

nakurwiaj!!!!!!!

a tu dwa ciekawe:
drzemka i do boju

a po chwili:
do boju bez drzemki

na mecie będzie piwko, nagie kobiety u stóp. no dobra. to chociaż paluszki i kupa satysfakcji. dasz radę!

dajesz, dajesz. ja nawet piwo pije za powodzenie

też miałem ochotę... choć na mecie odmówiłem piwa. w takim byłem stanie, o!

co Ty odpierdzielasz? dajesz do końca! nie bądź pipą!

to my tu męczymy się i denerwujemy przed komputerami, a Ty chcesz rezygnować?
biedactwa.... :P

nakurwiaj bo opuszczę pustelnię wiadomego pochodzenia :wink:

idę spać. jak wstanę chciałbym przeczytać że Ci się udało
też bym chciał :P

jestem zła więc mnie lepiej nie denerwuj :P


i zwycięzca konkursu (prawie z roweru spadłem jak przeczytałem :P):
bądź zieloną wyspą na morzu kryzysu



Edit: dodane 2 kilometry przejechane po Świnoujściu (na prom, i z promu na start ostry). Przewyższenia ściągnięte od Wilka (licznik który mi zliczał przewyższenia zresetował mi się w połowie trasy... szczęśliwie drugi działał do końca :P)

Galeria:
Bałtyk-Bieszczady Tour 2011


Jak komuś się nudzi to zapraszam na:
http://www.wyprawyrowerem.yoyo.pl/Wyprawy.html
  • DST 1035.20km
  • Czas 40:05
  • VAVG 25.83km/h
  • VMAX 70.50km/h
  • Podjazdy 4837m
  • Sprzęt Szosówka - pęknięta rama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 2 lipca 2011 Kategoria >100, Rekordy i hardkory

Ironman Triathlon

Ironman Triathlon
czyli
3.8 km pływania, 180 km jazdy na rowerze, 42.2 km biegu
(w 17 godzin)
(okiem leszcza :D)
Podkład: www.youtube.com/watch?v=0W2ufyr9Q7k&list=PL5E22083F3D52087E

O Triathlonie Ironman pierwszy raz usłyszałem ~2 lata temu. Brzmiało to wtedy bardzo nieosiągalnie, bo na rowerze podobny dystans zajmował mi około 10 godzin, przy czym byłem po tym nieźle zmęczony... a gdzie tu jeszcze myśleć o pływaniu i przebiegnięciu maratonu.

Ale czas zrobił swoje. Wyćwiczyłem się na rowerze, z pływaniem długich dystansów nigdy nie miałem problemów... a w tym roku zacząłem nawet trochę biegać :D Maraton to zdecydowanie moja triathlonowa pięta achillesowa.

Pomysł wystartowania chodził mi po głowie od jakiegoś czasu, a 2 maja przypadkiem trafiłem na stronę Extremalnej Soboty. Po krótkiej korespondencji z organizatorem, 4 maja zgłosiłem swój udział.



To teraz do rzeczy.

Po wspaniałej gościnie u Memorka, ale niestety kiepsko przespanej nocy, budzik dzwoni o 4:35. Zwlekam się z łóżka, ubieram ciuchy rowerowe. Jemy wspólnie śniadanie (po dość późnej i bardzo obfitej kolacji, jedynie ~pół paczki makaronu), i chwilę po piątej wsiadamy na rowery by dojechać niecałe 6km do jeziora Głębokiego, na którym to zaczyna się triathlon.

Pogoda nie rozpieszcza. 12 stopni, kałuże na drodze i lekka mżawka. Do tego dość silny wiatr zachodni.


Na starcie jest już spora grupa zawodników (miały startować 40 osoby). Zdejmuje ciuchy rowerowe, przygotowuje wszystko co mi będzie potrzebne na rowerowym etapie i ubieram piankę. A później z powrotem ubieram nogawki i kurtkę bo zimno... :P

Rower stawiam na stojaku koło kosmicznie wyglądającego roweru czasowego Pawła G, który celuje w czas poniżej 10,5h... Ciekawostką są dla mnie jego przypięte już buty do roweru. Najlepsi, żeby nie tracić czasu na postojach, po wybiegnięciu z wody od razu wskakują na rower nie zakładając butów. Dopiero po rozpędzeniu się, wkładają nogi do butów.... (tak wieść niesie, nie dane mi było być tego świadkiem)
Kosmos.

Pływanie:
W końcu pada hasło do przygotowania się do startu.
Wchodzę na chwilę do wody żeby się oswoić, i żeby woda w piance się zagrzała :)
Po haśle: start! prawie wszyscy ruszają z kopyta do wody i zaczynają płynąć kraulem. Ja ustawiony z tyłu zaczynam męczyć swoją wyćwiczoną żabkę. Płynie się bardzo dobrze, nie jest za zimno, nie ma fal które często utrudniają pływanie na otwartych zbiornikach. Część osób przechodzi również do żabki.
Do przepłynięcia mamy 4 pętle po 950m = 3,8km. Zakładałem zmieszczenie się w 2h. Na początku pływania wyprzedzam kilka wolniejszych osób, i po 500m płynę na równi z kolegą który również 1. raz startuje w Triathlonie, oraz dwoma innymi osobami.

Pętla jest podzielona na trzy części. Pierwsze dwie mam wrażenie że płynie się sporo łatwiej niż trzecią. Albo z racji na wiatr, albo jakiś prąd wodny... albo psychika :)

Po 1. pętli na brzegu zagrzewa mnie do walki Memorek. Wskakuje z powrotem do wody i nieco zwalniam na 2. pętli. Od razu robi mi się zimno, więc nie ma zmiłuj... muszę przyspieszyć.

Wyprzedzają mnie obaj Panowie z którymi płynąłem. Trzymam się w odległości kilkudziesięciu metrów za nimi całą drugą i trzecią pętlę.

Na 4. pętli zaczynam finiszować wyprzedzając ich obu + dodatkowego gościa którego nawet nie podejrzewałem że dogonię. Pływanie poszło nie źle. Nikt mnie nie zdublował... ba! Brakło mi ~400m żebym sam kogoś zdublował :) W wodzie zeszło mi niecałe 1,5h, czyli 30min szybciej niż zakładałem.


Jazda rowerem:
Dzięki ostrej końcówce wyskakuje z wody mocno rozgrzany, i biegnę - razem z Memorkiem który w międzyczasie zrobił sobie trening rowerowy - do swojego roweru. Wycieram się (choć w sumie nie ma to większego sensu bo pada deszcz...) i wskakuje w jeszcze suche rowerowe ciuchy.


Żegnam się z Memorkiem (zakazana jest jazda parami, również z innymi zawodnikami) i ruszam z kopyta pod wiejący w twarz wiatr, ciągnący za sobą niemalże poziomo padający deszcz.

Mimo to średnia na pierwszych 10km ~35km/h. Trochę się później opanowałem, bo jednak jeszcze 170km przede mną, i starałem się trzymać ~30km/h.

Trasa wiodła przez 3 pętle + dojazd na tor kolarski w Szczecinie. Było więc na niej 11 nawrotów o 180 stopni. Jak dla mnie spory minus dla organizatorów.

#lat=53.50275&lng=14.6434&zoom=10&type=0


Na 40km wyprzedzam pierwszą osobę, chwilę później kolejną. Przy każdym nawrocie mierzę odległość do jedynej kobiety startującej w Triathlonie. Powoli się do niej zbliżam. Bardzo powoli.

Po 100km jestem już 350m od niej, i wpadam w dziurę... Pęka szprycha, nie wytrzymuje wentyl... Szybko wyrywam szprychę i rękami które w moment bardzo zmarzły (temperatur nadal oscyluje w granicach 13 stopni) próbuję zmienić dętkę. Stres robi swoje... Najpierw zakładam z powrotem złą dętkę, później zakładam dobrą która okazuje się być felerną.... szczęśliwie miałem dwie na zmianę i mogę jechać dalej.
Niestety moja kobieca muza i motywacja w międzyczasie zrobiła taką przewagę, że postanawiam jej odpuścić i jej nie gonić. W ramach tego zakładam na spokojnie mp3'ójkę i idę za potrzebą.
Przez awarię straciłem ~20minut. W trakcie postoju wyprzedziły mnie 3 osoby.

Ale odpoczynek zrobił swoje, i pomimo ciągle padającego deszczu i męczącego wiatru znowu ruszam z kopyta szybko mijając dwie z nich i już na ostatniej pętli trzecią.
Ostatnią pętle jadę już na spokojnie. Robię sobie krótkie postoje na dwóch punktach kontrolnych (PK).

Do toru kolarskiego dojeżdżam ~14:30. Średnia z roweru >29km/h.
Cała trasa była niesamowicie płaska, czego bardzo nie lubię... wyszło około 280m przewyższenia na 180km (nie założyłem licznika od początku więc wartość przybliżona).


'Bieganie':
Zdejmuje buty, wycieram stopę, zakładam adidasy. Niestety coś mi się pomieszało i przygotowałem sobie tylko jedną suchą skarpetkę na zmianę. Wiele to w sumie nie zmienia, bo i tak dość szybko buty przemakają...

Około 15 ruszam na trasę maratonu. Przede mną 42,12km. Jest to mój pierwszy maraton w życiu...

Po kilku krokach okazuje się, że nadciągnąłem sobie na rowerze ścięgna z przodu kostki w obu nogach. Niezbyt optymistycznie mnie to nastraja...

Do przebiegnięcia jest 6 pętli wokół jeziora Głębokiego, 5 km odcinek do Pilchowa i z powrotem, i powrót na tor kolarski. Cała trasa praktycznie idealnie płaska, wzdłuż jeziora, w większej części ścieżka pochylona lekko z prawo...


Pierwsze 3 pętle idą mi całkiem dobrze. Próbuję się trzymać metody Galloway'a, czyli ~1,6km biegu, minuta marszu. Niestety nadciągnięte ścięgna w kostce zmuszają mnie do dłuższych przerw na marsz, a na końcówce trzeciej pętli mocno zaczyna boleć mnie kolano, co niestety nie pozwala mi więcej na bieg.
Czyli kolejne ~23km muszę przejść.

A i z tym nie jest tak łatwo. Podczas chodzenia ścięgna w kostkach bolą bardziej niż przy bieganiu, zaczynają się naciągać achillesy, pobolewa prawe kolano (przy bieganiu wysiadło lewe), zaczęły się robić odciski na stopach...

Na 4 pętli wyprzedza mnie jedyna kobieta, Agnieszka (nie dane nam się było poznać...). Na pytanie o wolniejszą siostrę odpowiedziała uśmiechem (albo mi się przywidziało :P), odpowiedziała przecząco i pobiegła dalej.

W międzyczasie wyprzedziło mnie jeszcze całe grono innych osób. Praktycznie wszyscy mnie wyprzedzili w trakcie mojego maratonu.

Najgorzej było na 5 pętli. Idę coraz wolniej... Coraz częściej muszę się rozciągać, był nawet moment kiedy obie kostki i kolana mi tak zesztywniały że musiałem stanąć. Czyżby to już koniec? Kilka minut zeszło zanim doszedłem do siebie i znowu ruszyłem.
Po 5 pętli zrobiłem sobie dłuższy postój na jednym z PK. Posiedziałem chwilę, pogadałem... wypiłem dwie kawy bo po ostatnich dwóch kiepsko przespanych nocach i dzisiejszym zmęczeniu już mnie nie źle sen nużył...
W tym momencie do PK podszedł chłopiec pytając czy nr 26 to już skończył. Zaraz zaraz... przecież 26 to ja! :D To Memorek wraz z synami ruszył mi na ratunek :) Zamieniliśmy kilka słów po czym ruszyłem samotniej dalej.
Na 6 pętli gadam sam ze sobą, śpiewam... wszystko byle nie zasnąć i nie myśleć o bolących nogach. Pod koniec pętli dołącza do mnie Memorek i idzie ze mną do końca, czyli jakieś 9km (regulamin dopuszcza bieganie/chodzenie z innymi, na rowerze było to zabronione). Po 14h samotności, dużo przyjemniej idzie się w czyimś towarzystwie.

Na drodze do Plichowa wyprzedza mnie kolejna osoba. Czyżbym był już ostatni ?

Wracając z Plichowa mijamy jeszcze jednego osobnika.... i to biegnącego! Do tego jasno stwierdził, że za nim już nikogo nie ma... Zmotywowało mnie to, adrenalina skoczyła... i nagle prawie nic nie bolało. Zmusiłem się do dużo szybszego marszu... Szliśmy z Memorkiem do mety ciągle oglądając się za siebie... pewnie gdybym zobaczył rywala to jeszcze bym biec zaczął :D Choć i tak miejsce nie miało tu żadnego znaczenia... liczył się sam fakt ukończenia.

W końcu, po 1,5h moczenia się w wodzie, 6,5h moknięcia na deszczu i walce z wiatrem na rowerze, i 7h męczarni w trakcie maratonu dotarłem ostatecznie jako przedostatni do mety (po moim finiszowaniu ostatni był w końcu pół godziny za mną.... :P)


Zajęło mi to 16 godzin i 3 minuty. Czyli o 4 minuty dłużej niż zakładałem :D i aż 57 minut przed końcem czasu.


Najtrudniejszy był dla mnie oczywiście maraton, zajął mi prawie tyle samo czasu co pływanie i rower razem wzięte, i do tego kosztował dużo więcej wysiłku (głównie psychicznego). Siłowo wytrzymałbym sporo więcej, ale niestety stawy okazały się (nie było to zdziwieniem) moim najsłabszym ogniwem.

Jestem Ironmanem!


I z racji na warunki, to nawet śmiem się nazwać nierdzewnym Iron Manem :P



Z ~40 opłaconych, wystartowało około 30 osób (2 zrezygnowały parę minut przed startem). Zawody ukończyły 22 osoby.



Na mecie dostałem pamiątkowy medal, chwilę pogadałem i Memorek odwiózł mnie samochodem do siebie. Po długim gorącym prysznicu, gorącym rosole próbowałem spać, co niezbyt mi wychodziło...
O 8 rano pobudka, i z powrotem w pociąg do Krakowa. Rano miałem sztywne kostki... ale już się rozruszałem nieźle, i poza mocnym bólem w prawym kolanie (tylko podczas chodzenia po płaskim.... ) można powiedzieć że jestem w całkiem niezłym stanie :)

W trakcie jazdy rowerem miałem też pomysł odbicia 4km w bok, żeby zaliczyć gminę Nowe Warpno... na każdej z 3 pętli mnie to kusiło, ale udało mi sie powstrzymać gminne szaleństwo w mojej głowie :)


Zjadłem:
rano ~pół paczki makaronu, 4 bułki, ~20 batonów, 3 banany.

Wypiłem:
na rowerze 1,5L wody, 0,8L soku, 0,8l isostaru.

w trakcie maratonu ~2L soków + dwie kawy.

Jeśli przyjdzie mi do głowy start w przyszłym roku, to tylko jeśli najbliższy rok będę regularnie biegał (:


Galeria:

https://picasaweb.google.com/waxmund/IronmanTriathlon02


Jak komuś się nudzi, to zapraszam na:
http://www.wyprawyrowerem.yoyo.pl/
  • DST 186.29km
  • Czas 06:25
  • VAVG 29.03km/h
  • VMAX 45.66km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Podjazdy 280m
  • Sprzęt Szosówka - pęknięta rama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 22 czerwca 2011 Kategoria >100

miasto + Tyniec ze Slawkiem i Natalia + Krk - Klucze - Krk

cos mi sie kiepsko krecilo dzis...
  • DST 169.20km
  • Czas 06:22
  • VAVG 26.58km/h
  • VMAX 62.30km/h
  • Podjazdy 1168m
  • Sprzęt Szosówka - pęknięta rama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 11 czerwca 2011 Kategoria >30km/h, >200, Rekordy i hardkory, >400km, >100

Maraton w Radlinie - 500km/24h. II miejsce!

W kwietniu pierwszy raz przekroczyłem 300km (przejechałem 400km :p), przyszedł czas na 500km. Tym razem wystartowałem w zorganizowanej imprezie, dzięki czemu miałem szansę sprawdzić swoją formę na tle innych i zakwalifikować się do BB-Tour.


O 5:20 pobudka. Na śniadanie tradycyjnie paczka makaronu i z Rybnika od siostry ciotecznej Adrianny u której nocowałem, ruszam w stronę Radlina.
Jadę z pełnymi sakwami, z plecakiem, jedzie się dobrze ale bardzo powoli, szczególnie że po drodze jest nawet 10% ścianka. Po drodze mija mnie samochodem Symfonian trąbiąc jak najęty... :p

Po ~20minutach docieram do Radlina, spotykam Symfoniana i zapisujemy na listę żeby razem jechać. Czekając na oficjalnie rozpoczęcie żremy bułki. Bo przecież co to jest paczka makaronu na śniadanie....

Po krótkim przemówieniu Pani Burmistrz, wspólnym zdjęciu, startujemy w trzeciej grupie. Grupy były puszczane co 5 minut, więc wyruszamy o 8:10.
Pierwsze ~500m bardzo niemrawo, przy pierwszej okazji źle skręcamy..
Ale i tak bardzo szybko dopadamy pierwszych maruderów z poprzedniej grupy.
Jedziemy szybko ale dość spokojnie. Dużo przetasowań w grupie, wyprzedzania wolniejszych osób, szukania drogi...
Niestety kartka na której była rozpisana trasa była bardzo niezrozumiała i mieliśmy z tym kilkukrotnie małe problemy.

Po kilku kilometrach wyklarowała się już grupka. Było w niej 3 gości w strojach z BB-Tour, kilku równie groźnie wyglądających a również nie znanych mi typów, i na doczepkę ja i Symfonian. Tempo wzrosło, szczególnie na podjazdach mocno cisnęliśmy. Mając w pamięci relacje Wilka z zeszłorocznego BB-Tour zastanawialiśmy się czy im nie odpuścić... ale postanowiliśmy spróbować naszych sił i powalczyć.

Na pierwszym postoju w Głubczycach (56km) podbijamy pieczątki na kartkach kontrolnych. Ja chciałem się tradycyjnie poprzeciągać, wysikać, napełnić bidony.... grubo się myliłem licząc na takie luksusy.
Na stacji zabawiliśmy chyba niecałą minutę i pojechaliśmy dalej.

W okolicach Ucieszkowa wypadł mi jeden z bidonów. Po chwili namysłu, zawróciłem po niego. Grupa oczywiście zniknęła mi w moment z oczu i przez dobre kilka kilometrów sukcesywnie ich goniłem.

Wyczyn ten (też po zgubieniu bidonu) powtórzyłem jeszcze raz na tej pętli, ale tym razem Symfonian poprosił żeby na mnie chwilę poczekali zwalniając do tych 30km/h na prostej, co zdecydowanie ułatwiło mi dogonienie grupy.

Kolejny punkt kontrolny niemalże omijamy. Przy nawrocie na żwirze wywracam się lekko bez żadnych strat w sprzęcie. Podbijamy karty, tym razem zdążyłem napełnić bidony i napchać kieszenie batonami, i po chwili jedziemy dalej. Poza mną i Symfonianem nie zauważyłem żeby ktoś uzupełniał w większych ilościach swoje zapasy żywieniowe...
Jurek Tracz np na punkcie poprosił jedynie o kubek Coli... Na czym oni jadą? :/


~10km odcinek od Kotlarni do Sośniowic jedziemy po niesamowicie dziurawym asfalcie, co przy liczącej w tym momencie około 7 osób grupie jest sporym zagrożeniem. Jedziemy rozproszeni całą szerokością jezdni, dają się słyszeć tylko złowiesze mruknięcia :)



W Sośniowicach niestety nie zauważamy skrętu i dojeżdżamy do Gliwic. Nadrobiliśmy przez to jakieś 11km. Kolejny punkt kontrolny przy Plichowicach na drodze nr 78. Podbijamy karty w Żabce, wypiłem pół litra kupnego soku w 10 sekund, resztę wlałem do bidonu, i lecimy dalej.

Dopytałem czy w Radlinie (160km) jest przewidziany jakiś dłuższy postój. Odpowiedź brzmiała: tak, jakieś 3-5 minut.

Zdążyłem zjeść trochę żurku i się wysikać chociaż :)


Lecimy dalej już w bardzo okrojonym składzie. Tj ja, Symfonian, Jerzy Tracz, Jacek Kozioł i jeszcze jeden gość którego godność nie jest mi znana.


Po zbyt długim dla chłopaków postoju, od razu ruszyli z kopyta. Na podjeździe odpuszcza Jerzy Tracz, na drugim podjeździe zostaje ja z Symfonianem. Dalsza jazda z Jackiem jest poza naszym zasięgiem, szczególnie biorąc pod uwagę że jeszcze ponad 300km przed nami.

Robimy krótki postój, dopada nas Jurek, i we trzech lecimy całą pętle. Jurek też okazuje się dla nas za szybki na podjazdach... (które uważałem za swoją dość mocną stronę :D heh...). Szczęśliwie doganiamy go na wypłaszczeniach i tak się ganiamy nawzajem na górkach. Jurek praktycznie całą pętle nas wiózł na kole o ile górek nie było...

Tym razem na punktach kontrolnych na spokojnie napełniamy bidonu i uzupełniamy zapasy jedzenia (jedliśmy głównie w trakcie jazdy...). Ba! Nawet głowę na tej pętli podniosłem i okolicy się co nieco przyjrzałem. Zauważyłem że np Odrę przekroczyliśmy.... Z 1. pętli nie pamiętałem nic a nic :p


Dopytujemy się też Komandora (organizatora) rajdu jak mamy jechać przez Sośnice, żeby tym razem nie nadkładać zbędnych kilometrów. Odcinek drogi który poprzednio ominęliśmy, okazuje się mieć beznadziejną nawierzchnię, co w połączeniu z poprzednim odcinkiem, daje nam około 15km po niesamowitych dziurach. Niezbyt optymistyczna opcja do jazdy nocą...

W okolicach 300km mam lekki kryzys, ale przemówiłem sobie do rozsądku batonem i pomogło :)

Jurek (<40h na BB) z którym jechaliśmy drugą pętle, nasz czas po 300km skwitował krótko:
oj kiepsko, kiepsko.... :D

W Radlinie spotykamy już dużą grupę osób która kończy tu swoją trasę (300km). Jurek który planował zrobić 500km, stwierdził że jedzie na grilla i piwo...
Wyciągam bluzkę z długim rękawem (cały czas jadę w nogawkach i krótkich spodenkach) którą schowałem po pierwszej pętli, i ruszamy dalej w trasę we dwóch.

Jedziemy spokojnym tempem, trochę zaczynamy marznąć, ubieramy się. Na punkcie na stacji w Głubczycach (370km) robimy dłuższy postój na kawę. Dogania nas tu Jacek Kozioł, który wcześniej zgubił drogę nadrabiając 30km.
Znając jego mocne tempo, ruszamy pierwsi.

Na stacji wyciągam moją tajną broń - mp3'ójkę :D

Oczywiście Jacek dość szybko nas dogania na podjeździe. Na zjeździe i prostej my doganiamy Jacka... Na podjeździe ucieka jeszcze raz... a później mu się osłabło.

Włączyłem mp3 bo trochę mi się nudziła jazda w ciemnościach i zacząłem cisnąć. Chłopaki szybko siedli mi na kole.. Licznika swojego nie widziałem, ale Symfonian mówił że koło 40km/h jechaliśmy na prostej.

Na punkcie przy restauracji w Kędzierzynie (400km) dopadamy grupkę. Dowiadujemy się, że przed nami jest jedynie samotnie jadący Raptor.
Wciskamy w kieszenie batony i bułki, uzupełniamy bidony. Grupka już ruszyła, Symfonian kręcił nosem żebyśmy ich nie gonili, ale dał się namówić na gonitwę. Po kilku zakrętach wyprzedzam całą ekipę, ale nie ma chętnych do ciśnięcia za mną, więc chowam się za kolegą który ma bardzo dobrą lampkę.... :) Przynajmniej mam teoretyczne szanse ominąć dziury... Moja lampka przy większych prędkościach takich szans nie daje.


Na dziurawym odcinku mocno zwalniamy chowając się za dwoma gościami z dobrymi lampkami, którzy oświetlają oba pasy. Na jednym z podjazdów pocisnąłem trochę (nikt nie gonił...) co dało mi możliwość spokojnego wysikania się i jechania dalej z grupą.

Na punkcie kontrolnym (435km) podbijamy karty.

Do mety zostało ~75km, siły mam dużo, zapasy batonów po kieszeniach, bidony prawie pełne. Postanawiam uciec grupie.

Zauważył to oczywiście Jacek Kozioł i zaczął mnie gonić. Jak się później okazało, sytuację wykorzystał też Symfonian siadając mu na kole...

Symfonian mimo to odpadł, a Jacek gonił mnie przez dobre 10km. Widziałem że mu nie ucieknę, więc zwolniłem trochę (i odpocząłem), i jak już czułem jego oddech na plecach, spróbowałem uciec jeszcze raz. Zwiększyłem przełożenie na podjeździe, pocisnąłem na maxa skracając całkowicie zakręty na zjeździe i uciekłem mu znowu na 200m.

Dalej chyba minimalnie szybciej jechałem. Na punkcie w Radlinie (25km od początku ucieczki) wbiegam po schodach po pieczątke, ładuje 4 batony w kieszenie, uzupełniam bidony, zmieniam baterie w przedniej lampce i jadę z powrotem do Plichowic (ostatnie 50km).

Mijam po drodze Jacka który szacuje że ma jakieś 3 minuty straty. Malo.


Z nowymi bateriami wreszcie coś widzę przed sobą, co pozwala mi na zdecydowaną jazdę. Po około 15km mijam jadącego z naprzeciwka Raptora, który to wygrał wyścig. Ma ~godzinę przewagi nade mną. Jego to już na pewno nie dogonię....

Ale jadę drugi, więc i tak jestem z siebie niesamowicie usatysfakcjonowany.

Licznik pokazuje 500km (uwzględniając poranny dojazd do Radlina i nadłożenie drogi jadąc przez Gliwice). Średnia powyżej 30km/h...
Czyli około 4km/h szybciej niż zakładałem. Czyli dużo szybciej dla niezorientowanych (:

Tu zaczynają się problemy....



Tuż po skręcie z drogi nr 78 do Plichowic wpadam w potężną dziurę (dobrze że OTB nie było...) i łapie 2 kapcie na raz. Co uwzględniając to że mam tylko jedną dętke, a pompkę wiózł tylko Symfonian nie jest zbyt dobrą nowiną....


Na piechotę cisnę do punktu kontrolnego.

Po ~3km marszu dopada mnie Symfonian z Jackiem. Symfonian rzuca mi dętke i pompkę i cisną we dwóch dalej. Robię co trzeba, i jak się okazuje ze stratą 12minut jadę już powoli za nimi. Nie ma szans żebym ich dogonił z ledwo napompowanymi kołami na 25km odcinku.


W Rybniku łapie kolejną gumę. Tym razem to się już naprawdę zdenerwowałem. Napisałem sms'a Symfonianowi z prośbą o podrzucenie mi dętki jak już dojedzie na metę i na piechotę idę przez prawie godzinę. Symfonian w końcu dojeżdża z dętką pożyczoną od Raptora, zmieniam pana, i po kilkunastu minutach udaje mi się dotrzeć do mety.

Dystans: 532,96km

Średnia (bez marszu): 30,12km/h

Średnia (z marszem): 28,71km/h


Od razu widać nieścisłość co do zajętego przeze mnie miejsca...
Otóż klasyfikacja była jedynie dla 450km... czyli jeszcze przed moimi problemami :) dowiedziałem się o tym dopiero jak dojechałem do końca...

500km przejeżdżaliśmy jedynie w ramach bicia rekordu klubu Sokół, który to był organizatorem tegoż maratonu.




Krótkie podsumowanie:

zjadłem:
niewiele. nie było czasu :D z grubsza:
rano paczkę makaronu, około 15 małych batonów z czekoladą/musli, 4 grześki, ~8bułek z salami i serem, do tego jakieś 8 bananów.


wypiłem (mniej więcej):
5L isostaru
1L soku tymbark
4L wody
0,5L Coli
1 kawę

czyli około 11L picia.

krzaków szukałem 5 krotnie [;


Średnia po 200km: 32,5
po 300km: 31,3

czyli jechaliśmy coraz wolniej.... :p

Czas jazdy z postojami dla 450km: 17h 20 min.


Był to mój pierwszy występ w maratonie rowerowym. Trochę mnie nauczył pokory, chłopaki pokazali mi jak się powinno jeździć... Na pewno sporo dobrego z tego wynikło. Z wyjazdu jestem bardzo zadowolony. Teraz ostrzę sobie zęby na BB-Tour...... :D

Byłem jedyną osobą jadącą bez spd'ów czy innych zatrzasków.... :)

Zasłużone piwo :)




Trasa:

?130790108918708#lat=50.23535&lng=18.21533&zoom=11&type=0


Jak pakowaliśmy mój rower do samochodu, okazało się przy okazji że pękł mi hak od przerzutki, a sama przerzutka trzymała się dzięki zaciskowi koła.... dobrze że nie odpadła :)


Wielkie podziękowania dla Jacka Kozioła i Jurka Tracza którzy pomogli mi uzyskać taki wynik, i oczywiście dla Symfoniana który powinien dostać dodatkowo jakąś nagrodę fair play (ale niestety nie przewidzieli takiej :p)


Póki co (dwa dni później) nie bolą mnie w ogóle nogi (jedynie ścięgna - prostowniki - na prawej kostce).
A w trakcie jazdy (szczególnie na ostatnich 100km) bolały mnie.... skośne mieśnie brzucha, ale już też przestały boleć.
  • DST 532.96km
  • Czas 17:42
  • VAVG 30.11km/h
  • VMAX 80.49km/h
  • Podjazdy 3404m
  • Sprzęt Szosówka - pęknięta rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl