Informacje

  • Wszystkie kilometry: 82353.99 km
  • Km w terenie: 1630.90 km (1.98%)
  • Czas na rowerze: 108d 23h 10m
  • Prędkość średnia: 20.38 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy waxmund.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Rekordy i hardkory

Dystans całkowity:6993.02 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:302:01
Średnia prędkość:23.15 km/h
Maksymalna prędkość:80.49 km/h
Suma podjazdów:40523 m
Liczba aktywności:17
Średnio na aktywność:411.35 km i 17h 45m
Więcej statystyk
Sobota, 17 sierpnia 2013 Kategoria >200, Krótki wypad, Rekordy i hardkory, MRDP

MRDP, dzień 1

Opisy jak wrócę (;
  • DST 331.26km
  • Czas 11:40
  • VAVG 28.39km/h
  • VMAX 56.00km/h
  • Podjazdy 1885m
  • Sprzęt Szosówka - pęknięta rama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 26 sierpnia 2012 Kategoria >200, >100, >400km, Rekordy i hardkory

Bałtyk - Bieszczady Tour 2012

Po świetnym jak na mnie starcie w zeszłorocznym BB Tour (szczególnie biorąc pod uwagę, że w zeszłym roku pierwszy raz zrobiłem ponad 300km na raz), w tym roku ostrzyłem sobie zęby na więcej. Godzina do urwania na nie gubieniu drogi, godzina do urwania na braku kontuzji na końcu trasy, 2 godziny mniej postojów, minimalnie szybciej... taki był plan. Powinno wyjść poniżej 43h ;) A jak to było w rzeczywistości? Zapraszam do lektury :)

Przed maratonem trzeba dużo trenować, trzymać dietę itp. Tak słyszałem. Ja tymczasem przed BBT przez 1,5 miesiąca jeździłem rowerem po Bałkanach (z Polski przez m.in. Kosowo do Albanii i z powrotem – obszerna relacja z galerią w trakcie przygotowania :P). Było super.


gdzieś w Serbii :)

Wracając do diety. Jedliśmy tam jak zwykle co popadnie, a o jeździe treningowej też zbytnio mówić nie można, bo po pierwsze jechałem na innym rowerze, a po drugie to w wolniutkim, turystycznym tempie.

Do Polski wróciłem tydzień przed BBT. W ramach odpoczynku od roweru, poszliśmy na 15km spacer po Krakowie, razem z Francuzem który nas wziął na stopa i podwiózł pod sam dom. Całkowicie oduczyłem się chodzić. Na Bałkanach poza spacerem po sklepie i odejściem na stronę, praktycznie nic nie chodziłem. Tak długi spacer nie był dobrym pomysłem... Już na początku coś strzeliło pod kolanem, coś było nie tak z lewym ścięgnem achillesa... Trzy dni później wsiadłem na szosówkę, z której niemalże spadłem – rower zachowywał się zupełnie inaczej, niż obciążony 6 sakwami (czasem nawet 80kg bagażu) rower MTB + przyczepka Extrawheel. Jeździłem więc trochę po okolicy, żeby się przyzwyczaić do roweru. Nie do końca mi się to udało, ale lepsze coś niż nic :)


Góry w Albanii

Dojazd do Świnoujścia:
Już w środę rano zaczynam swój powolny transport w kierunku Świnoujścia. Wyjeżdżam ze Starachowic samochodem do Krakowa, gdzie miałem jeszcze sporo rzeczy do załatwienia.
Pierwsze na czym się skupiłem, to kupno komórki z Androidem, która pozwoliłaby na monitoring mojej pozycji w trakcie wyścigu. W punkcie w którym komórkę kupowałem, okazało się, że Pan się na zapas pochwalił podczas naszej poprzedniej rozmowy, i zapasowej baterii do komórki nie ma. Zaczynają się problemy [; Szybki objazd Krakowa i znalazłem szczęśliwie tuż przed zamknięciem punktu z komórkami zapas. Bez niego komórka miała zerowe szanse dotrwania do mety...
Posypał mi się jeszcze lewy pedał. Wymieniłem go na nowy, a że prawego sam odkręcić nie mogłem, to podjechałem do serwisu. Panowie w serwisie (Ando, przy moście Dębnickim) najpierw dali mi klucz, żebym sam sobie odkręcił. Widząc mój zapał do pracy, zaproponowali mi że mnie zatrudnią :) Niestety moje wysiłki na nic się zdały. Z pomocą przyszedł serwisant wydłużając klucz do ok. 40cm. Raaazem, raaazem. Ani drgnie. Trudno. Zostaje stary pedał, z lekkimi luzami. Nie ma tragedii. Jeszcze wizyta w Decathlonie żeby kupić dętki, w Swoszowicach, gdzie odbieram litrowe bidony isostara. Chciałem mieć dwa różne bidony, żeby mi się nie mieszało nigdy, w którym jest woda, a w którym inne napoje. Pozostało tylko spakować się na najbliższy tydzień w sakwy, co zajęło mi nie 20min jak chciałem, tylko 2h :)

Ok, spakowany. Środa wieczór, ruszam w kierunku Świnoujścia. Demontuje rower na peronie i pakuję się w pociąg w Krakowie Płaszowie. Pociąg objęty całkowitą rezerwacją miejsc, tzn że nie można w nim przewozić rowerów o ile nie ma przedziału rowerowego (a wiadomo, że ten bywa niezmiernie rzadko). Zdemontowany rower przykrywam dużym pokrowcem i udając że to zwykły bagaż, wrzucam go na ruszt nad głową w przedziale. Szczęśliwie nikt się nie czepia, i spokojnie dojeżdżam do Jaworzna, gdzie czeka już na mnie M. z najlepszą szarlotką na świecie :) Tym miłym akcentem zakończyła się środa :)

Cały czwartek walczyłem ze swoją nową komórką, próbując uruchomić w niej aplikację zapewniającą monitoring na wyścigu. Nie udało mi się. Szkoda, że zamiast hasać po Jaworznie, napsułem sobie tyle krwi, a toto nadal nie działa. Moja wizyta w Jaworznie obejmowała też objadanie się tym co mi M. zaserwowała. Morale wzrosły :) O 19:30 wskakuje znowu w pociąg (po zdemontowaniu roweru) już bezpośrednio do Świnoujścia. W przedziale impreza. Dwóch gości z głośnikami i akordeonem. Pospane... a z Panów byli tacy eksperci, że obaj stwierdzili, że na takim wyścigu jak na BBT to większość pewnie jeździ na rowerach typu ostre koło, bo to przecież łatwiej. Żartownisie ;)

Dojechaliśmy koło 9 do Świnoujścia, gdzie na promie spotykam - tak jak w zeszłym roku – Tomka L. Startujemy w tej samej grupie, ciekawe kto kogo tym razem przegoni [;
Podjeżdżam pod ośrodek w którym spaliśmy w zeszłym roku. Szybko dowiaduję się, że w tym roku śpimy gdzie indziej :p Cóż, trzeba było zadzwonić do Vagabonda Dopytać gdzie mamy spanie, i po krótkim błądzeniu po mieście docieram na miejsce. Przy ośrodku kręci się już pełno kolarzy, w tym sporo znajomych twarzy. Zagaduje do Marcina A. o pomoc z komórką i nadal nie działającym monitoringiem. Wbijamy się do Roberta Janika gdzie spędzamy dłuższy czas przy komputerze. Nie przejdzie. W serwisie komórek gość przyjmuje moją i Krzyśka D. borykającego się z tym samym problemem komórkę i o 14 zaczyna walkę z komórkami.
Ja w tym czasie próbuję się ogarnąć przed wyjazdem. Szalejemy trochę z Marcinem A. z taśmą izolacyjną. Pomysł przyklejenia czołówki do kasku na stałe był naprawdę dobry. Nic nie latało, był dobry kąt, dostęp do baterii, włącznika. Super. Taśma poszła jeszcze w ruch przy mocowaniu pompki do roweru. Później upychanie czego popadnie w podsiodłówkę i w torbę na ramę. Wziąłem ze sobą: multitoola (rozkuwacz, imbusy, śrubokręt i dwa płaskie klucze), zapasową linkę przerzutkową, opaskę na kolano, ocieplane nogawki, bluzę, kurtkę, odtwarzacz MP3, komórkę (a nawet dwie), kilka batonów, paczkę cukierków kopiko i niezłą stertę baterii.
O 19 ruszamy na odprawę techniczną, by dowiedzieć się kilku szczegółów odnośnie wyścigu i bardzo chaotycznie zaprezentowanych wskazówek dotyczących naszej trasy.


na odprawie technicznej

Po odprawie jeszcze szybkie piwo na rozluźnienie z Kurierem, który jedzie w tym roku na spokojnie, razem z żoną. Postaliśmy na rogu ulicy, pośmialiśmy się. Oby tak dalej.

Po 22 ruszyłem jeszcze odebrać swoją komórkę od serwisanta. Trackmate (aplikacja pozwalająca na monitoring) działa. Nie udało się co prawda zarejestrować urządzenia, ale może jeszcze się rano uda...
Drugie piwo na rozluźnienie, tym razem z Transatlantykiem :)
Na kolację ugotowałem paczkę spaghetti z pesto (niestety bez soli, fuj...), z czego połowa została na śniadanie. Jeszcze tylko golenie brody, zapuszczanej od końca czerwca. Trochę przeszkadzała jednak. Wolę bez [;
Spanie dopiero koło północy. A miałem się wyspać...

Dzień startu:



Wschód słońca w Świnoujściu

O 5 z minutami pobudka. Wciskam w siebie drugą połowę makaronu z pesto (już mi bokiem wychodził, ale jakoś go zjadłem :P). Przed startem jeszcze smarowanie na wszelki wypadek kolan, na co dała się również namówić Danka :p



Później szybki prysznic, i jako jeden z ostatnich ruszam na prom. Zapisuję się na listę startową, i kilkanaście minut przed startem, dzięki pomocy Marcina rejestruję swoją komórkę w systemie trackmate. Działa! Po tylu godzinach walki, wreszcie działa monitoring.
Robimy pamiątkowe zdjęcie naszej ekipy forumowej, w której zebrało się aż 8 osób: Wilk, Transatlantyk, Offensive_tomato, Yoshko, Vagabond, Ricardo, Radeklstr i ja :) Tym samym, staliśmy się po ekipie WTR Włocławek najliczniejszą grupą na BBTourze :)


Ekipa forum + nie jadący (jeszcze) Memorek

Mamy małą obsuwę, więc po krótkim przemówieniu władz i wystrzale armatnim, ruszamy spokojnie w kierunku startu ostrego.


jak nie huknęło...

Gdy tylko dojeżdżam na miejsce startu, już słyszę 8....7.....6.... pierwsza grupa już startuje. Ustawiam się razem z drugą grupą (startowaliśmy w grupach po 8 osób wg najlepszych czasów w poprzednich edycjach BBT, a dalej wg najlepszych czasów na eliminacjach, na końcu zawodnicy solo) i niestety już problemy. Doczepia się do mnie sędzia główny, który każe mi przyczepić numer startowy do koszulki, a nie do kasku. Rozwiązanie złe, bo wiadomo, że nikt nie będzie przepinać co chwilę numeru startowego przy przebieraniu, a tym bardziej nie będzie wielokrotnie dziurawił kurtki przeciwdeszczowej dostarczonymi agrafkami. A numer na kasku w ogóle nie przeszkadza, jest dobrze widoczny i nie trzeba go przepinać. Cóż poradzić, sędzia nie ugięty, więc dzięki pomocy Memorka przepinam numer na plecy.

Tyle przemyśleń przed tegorocznym BBTourem. Jak pojechać, ile i gdzie odpoczywać, co ze sobą wziąć. Mętlik myśli w głowie, a ja już słyszę 4...3...2...1...


(czarna kurtka to ja)

Start!
Startujemy. Od razu rwę do przodu by po chwili usadowić się na kole Raptora, który planował dogonić pierwszą grupę. Szybko rozdziela nas ciężarówka, a ja zostaje z tyłu, by jechać jednak trochę wolniej z resztą grupy. Cały czas jedziemy pod lekki wiatr. Mimo to jedzie się dobrze i dość szybko. Wychodzę trochę na zmiany i powoli grupą doganiamy Raptora. Trzymamy tempo koło 35km/h. Niby spokojnie, za nami raptem 50km a ja już czuję, że coś nie tak ze mną. Rwą łydki pod kolanami. Odpuszczam więc grupie, by dać odpocząć nogom. Póki co, plan ciśnięcia jak najszybciej się da, wziął w łeb :p

PK1 Płoty – 76km 10:32
Jadę solo spokojnym tempem do punktu w Płotach. Dzięki GPS'owi trafiam bez problemu na punkt którego nie mogłem znaleźć w zeszłym roku [; Na punkcie jestem sam, zagaduje do mnie jedynie Daniel/4gotten z Bikestats, który przyjechał trochę pokibicować :) Podpisuję listę i wrzucam w kieszenie zapasy z punktu: banana i bułkę.



Szybki sikustop i rozciąganie pomogło nogom, ale nie wysilam się zbytnio czekając aż dogoni mnie poprzednia grupa. 100km na liczniku i nadal jadę sam... doganiam za to startującego z pierwszej grupy Zdzisława Piekarskiego, z którym to w zeszłym roku jechaliśmy razem około 400km. On też czeka na poprzednią grupę, więc spokojnie razem jedziemy do przodu.
Mijając kolejne zakręty, przypominam sobie jak to było w zeszłym roku. Wtedy startując z ostatniej grupy, na tym etapie dogoniłem już bodajże 3 grupę startową. Teraz wystartowałem przed nimi, i na nich czekam. Do czego to doszło.... :p

PK2 Drawsko Pomorskie – 130km 12:44
Dojeżdżamy na spokojnie do punktu w Drawsku Pomorskim, gdzie znów bez zsiadania z roweru podpisuję listę na punkcie, nawadniam okoliczne krzaczory, i z papierową torbą z jedzeniem w ręce ruszam dalej. W międzyczasie na punkt wpada Wilk wraz z Jerzym Pakułą (nr 103), który odrobił już ponad 0,5h straty. Niezłe ma kopyto... (ostatecznie zajął 7 miejsce – czyli był pierwszy za czołową szóstką). Daje mu się spokojnie wyprzedzić, nie próbując nawet siadać mu na kole. Dogania mnie również Zdzisław Piekarski, który chwile dłużej zabawił na punkcie i z którym razem jedziemy dalej. Nie spodobała się za to nasza wataha Wilkowi, który został gdzieś w tyle.
Trasa na tym odcinku została zmieniona w stosunku do zeszłorocznej, co się chwali. Kręcimy sobie po ładnych górkach przy bardzo małym ruchu. Wychodzi wreszcie słońce, choć temperatura powyżej tych 18 stopni nie wygląda. Jest ~13 godzina, a ja już czuję duże zmęczenie, do tego ogarnia mnie senność i nie mogę mocniej cisnąć bo od razu bolą nogi pod kolanami. Przede mną jeszcze ponad 800km... Nie jest dobrze :D Kawałek przed Wałczem przegania nas Leszek Ryczek, który zaskakuje nas mocnym tempem. Jemu też odpuszczamy i kilkanaście minut później wreszcie dopada nas trzecia grupa. Trzeba przyznać, że im się nie spieszyło zbytnio z tym gonieniem :p W grupie jest Wilk i kilka nieznanych mi jeszcze osób.


czasem można się powozić :)

PK3 Piła – 227km 15:53
~10 osobowym peletonem sprawnie docieramy do Piły, w której małe zamieszanie zrobił punkt usytuowany przy rondzie, a który wg GPS'a miał być w restauracji. Od poprzedniego punktu zrobiliśmy 100km, na których musiałem się wspomóc własnymi batonami. W Pile uzupełniam bidon gorącą 'Iced tea' :) Woda w drugi bidon, reszta po kieszeniach i znów samotnie ruszam przed siebie. Jadąc samemu trochę się rozbudzam. Po 40km dogania mnie wreszcie Leszek Ryczek, który w Pile dość długo odpoczywał, mimo to trochę zwolnił i jedzie niewiele szybciej ode mnie, więc utrzymuje mu koło i co kilka kilometrów zmieniamy się na prowadzeniu. Pod górkę ciężko mi idzie, bo coraz bardziej czuje bolące łydki. Ciężko jechać szybko, i do tego rozluźniać mięśnie :p Na tym 90km odcinku znów muszę ratować się własnymi batonami. Niestety punkt w Pile tak jak i w zeszłym roku dość marnie nas zaopatrzył na drogę.


PK4 Bydgoszcz – 317km 18:28
Tuż przed Bydgoszczą Leszek zatrzymuje się pogadać z dopingującym go bratem, więc znowu samotnie dojeżdżam do punktu, z którego właśnie zbiera się grupa z którą startowałem. Mam raptem 30 minut straty, więc nie jest źle. 30 minut, bo tyle zabawiłem na punkcie zanim ruszyłem w dalszą drogę. Chłopaki oczywiście zachęcali mnie, żebym olał punkt i jechał od razu z nimi :) ja tymczasem zamawiam schabowego z pomidorową i idę smarować co się da mocno rozgrzewającą końską maścią. Z piekącymi od gorąca nogami słucham z obawą o nadchodzącym deszczu i wciskam kolejne batony w kieszenie. Po ~15minutach dojeżdża grupa Wilka, a ja znów samotnie ruszam dalej. Przy zachodzącym słońcu jadę drogą techniczną wzdłuż obwodnicy Bydgoszczy.
Po godzinie dogania mnie wreszcie grupa Wilka do której się oczywiście podłączam, by po ciemku toczyć się razem do Torunia. Przypomina tutaj o sobie Łukasz Rojewski z którym jechaliśmy razem na Hel(550km pod wiatr). Jako jedyny nie potrafi wyjść na zmianę, tylko wyrywa do przodu jadąc 20-50m przed grupą. Chyba każdy tłumaczył mu, jak powinno się wychodzić na zmianę (robiliśmy to również jadąc na Hel), ale niestety nic to nie daje :)

PK5 Toruń – 381km 21:45
Do Torunia dojeżdżamy bez większych przygód. Wpadamy na punkt obstawiony przez Lucynę N. Świetna obsługa i zaopatrzenie. Mieliśmy zabawić tylko chwilę, ale siedzieliśmy chyba z pół godziny. Tym razem już nie chciało mi się jechać samemu i czekać aż mnie dogoni grupa, więc siadłem na ławce i potulnie wcinałem kanapkę za kanapką :) Do tego gorący kubek, arbuz, kanapka na drogę... Z trudem wsiadam na rower (przeszkadza pełny brzuch :P) i po dużo lepszej niż w zeszłym roku, ale i tak pozostawiającej sporo do życzenia drodze lecimy do Włocławka. W związku z licznymi dziurami tempo znacznie spada. Pomimo bacznego wypatrywania dziur, co jakiś czas słychać (klnięcie) jak ktoś zalicza wyrwę. Mnie w tym roku udaje się przejechać bez szwanku.

PK6 Włocławek – 426km 23:41
Jeszcze najedzony od Torunia, dojeżdżam do Włocławka, więc nawet nie ma okazji skorzystać ze świetnego zaopatrzenia punktu. Na siłę wciskam kawałek ciasta, jakąś bułkę i upycham co nieco po kieszeniach :) Wyjeżdżamy z miasta po kostce brukowej w fatalnym stanie. Wokół drogi kamienice w równie kiepskim stanie, tworzące osiedle o którym Rebe mówi, że 'cuda się tu dzieją' :) Tempo mamy bardzo spokojne, przez co łapie mnie trochę senność. Wcinam kolejne kopiko, popijam od jakiegoś czasu coca-colę (w drugim bidonie cały czas woda) i ciągle zagaduje kolejnych zawodników by czymś się zająć i nie zasypiać. Jedziemy bardzo ładną ponoć trasą (już 3 raz pokonuję ją w nocy – widoków brak) wzdłuż zalewu na Wiśle. Jest płasko, nudno i sennie :p Po zmęczeniu nie ma zbytnio śladu, jedynie łydki trochę bolą.

PK7 Gąbin – 486km
W Soczewce odbijamy by wąską drogą przez las dotrzeć do punktu w Gąbinie, gdzie czeka już na nas Remigiusz S. który opowiada co nieco o Race Around Austria w którym brał niedawno udział. Znów za długo jak dla mnie siedzimy na punkcie. Po dłuższym postoju czuję że z nogami jest coś nie tak. Próbuję wszelakiego rozciągania i chyba pomaga. Ledwo co poczułem się lżej po obżarstwie na poprzednich punktach, a tu znowu jedzenie ;) Wypijam tylko świetnego drinka (Ensure) zawierającego pełną dietę, którym się żywiłem jak miałem szczękę złamaną (po potrąceniu na rowerze przez samochód) 3 lata temu – miłe wspomnienia :) Wymieniam jeszcze baterie w GPS'ie bo już kiepsko przędą (oczywiście zauważyłem to tuż przed ruszeniem z punktu, więc musiałem gonić resztę). Znów się trochę wleczemy, ale dostaje informację, że Zdzisław P. nam uciekł. Ruszamy razem z Marcinem Wilińskim (później dołączył jeszcze Wilk i Łukasz R.) w mały pościg, by po kilku minutach jechać już w 5 osobowej grupce. Tempo zdecydowanie wyższe, od razu się lepiej jedzie, senność przeszła jak ręką odjął – super, dobrze to rokuje na najbliższe kilometry. Na zmianę wychodzi Łukasz R. - tradycyjnie ucieka nam i jedzie solo. Pomimo trzeciego startu w BBT, nawigacja u niego niestety leży, i gdyby nie my, Sochaczew by ominął ;)

PK8 Żyrardów – 558km 5:20
Już trochę styrani tempem dojeżdżamy do Żyrardowa. Tu prawdopodobnie popełniłem błąd :p zamiast jechać po chwili dalej (tak jak Zdzisław P.), rozsiadłem się w krześle, czekając na grupę jadącą za nami. Miła obsługa, jedzenie, jakieś pogaduchy... Chłopaki po kilki minutach dojechali, i razem posiedzieliśmy jeszcze z 15 minut. Wsiadamy na rowery i katastrofa... bardzo mocny ból lewego ścięgna achillesa. Prawdopodobnie się zastało, wychłodziło, cholera wie. Z trudem utrzymuje spokojne tempo grupy, która rozdziela się przed Mszczonowem w poszukiwaniu drogi. Z Wilkiem jechaliśmy z tyłu, i gdyby nie zakaz jazdy rowerem, obaj pojechalibyśmy za grupą pomimo jechania z GPS'em ;) Część osób zawróciła razem z nami na właściwą drogę. Pożyczam imbusy od Wilka bo nie chce mi się szukać moich i obniżam mocno siodło żeby ulżyć ścięgnu. Trochę się gubię w Mszczonowie (tak to jest jak się GPSa nie pilnuje :p) na którego rogatkach czeka na mnie cała grupka. Oddaje Wilkowi imbusy i zostaje z tyłu ledwo się wlokąc. Nie mam szans utrzymać tempa. Jadę sobie może z 15km/h szukając pozycji, w której ścięgno nie boli. Sprowadza się to głównie do jazdy na prawą nogę, i całkowitym usztywnieniu lewej kostki. Mam zrobione prawie 600km w 24h. Przede mną jeszcze 400km, 48h i wizja jazdy w ciągłym bólu, ew kontuzji nogi. W głowie jedna myśl – zrezygnuj! Zakładam MP3 żeby złowieszczą myśl przegonić i powolutku kręcę do przodu. Nie ujechałem 30km i zaczynają się problemy z prawą nogą. Rwąca od początku prawa łydka, przy jechaniu na jedną nogę wysiadła. Mocny ból, nie da się napiąć mięśnia. Zrezygnuj! Pedałuje dalej sztywną lewą kostką, i prawą piętą :) Zaczyna kropić, mijam Grójec w którym w zeszłym roku umierałem z niewyspania. Tym razem ledwo czuję senność. Czuję za to nogi ;)
Za Grójcem mija mnie jak zwykle uśmiechnięty Zdzisław Kalinowski wraz z innym kolarzem. Dopiero teraz? Nagle rozdzielają się. Jeden jedzie drogą, drugi przejściem dla pieszych nad ekspresówką. Zaraz zaraz... GPS pokazuje, żeby zawrócić. Po chwili namysłu jadę przejściem dla pieszych za którym widzę drogę, która wyprowadziła mnie na właściwy objazd ekspresówki. Wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy, w tym Jerzy Tracz, który podobnie jak Zdzisław K. w tym roku jedzie na spokojnie, aby dojechać :) Zaraz, jeśli oni jadą powoli, a ja zostaję mocno z tyłu za nimi to... nie jest dobrze :p Sytuacji nie polepsza też ściana deszczu za Białobrzegami. Jestem już od dawna całkowicie przemoczony, więc nie ma sensu chowanie się i ziębnięcie, więc ciągnę moją wodną amfibię przez kolejne wielgachne kałuże, zamykając oczy chroniąc je od lejącej się zewsząd wody. Znajduję za to kilka plusów takiego oberwania chmury:
- nie kurzy się
- nie chce się spać
- nie trzeba sięgać po bidon – wystarczy się od czasu do czasu oblizać
- pustki na drogach
- szacun w spojrzeniach mijanych ludzi :P

Chowam się na chwilę w jakimś zajeździe żeby napisać kilka sms'ów. Wolałem nie ryzykować wyciągania komórki na deszczu, przez który zwariował już nowy(!) VDO 2.0. A ponoć wodoodporne toto. Taaa... Z pomocą GPSa i zeszłorocznych wspomnień sprawnie kluczę drogą techniczną wzdłuż ekspresówki.

PK9 Wsola – 648km 11:20
Tuż przed Wsolą mijam zawodnika walczącego z awarią roweru. Obiecuje, że sobie poradzi, więc dokręcam samotnie do Wsoli. Odkąd zaczął mnie boleć achilles, trzymałem się myśli dojechania do Wsoli, z której mam już ~50km do domu. Stąd bez problemu mogą mnie odebrać rodzice, z którymi omyłkowo umówiłem się w Iłży.
Trzęsę się z zimna, nie mogę chodzić. Z nietęgą miną podpytuje lekarza wyścigu czy ma coś dla mnie ;) Wysmarował mi łydkę i achillesa, których już z bólu nie chciałem dać mu dotknąć, trzema różnymi maściami. Trochę pomogło ;) Z mętlikiem w głowie siadam przy stole i czekam na rodziców, czyt: suche ubrania :P Znów się obżarłem zupą, później naleśnikami... Robiąc dobrą minę do złej gry, założyłem suche ciuchy, w których momentalnie zrobiło mi się ciepło. Udaje przy rodzince, że wszystko ze mną ok, i po spędzeniu ponad 2,5h na punkcie podejmuję decyzję o poturlaniu się dalej. Do Iłży raptem 50km, a tam znów jedzenie... Przez żołądek do achillesa :p
Zostawiam tu komórkę która miała pokazywać moją pozycję, bo i tak toto nie działa (do tej pory pokazało moją pozycję w bodajże 7 punktach...).
Wsiadając na rower zauważam małe pęknięcie na podłokietniku lemondki. wtf?
W suchych ciuchach gorąco, i automatycznie sennie. Po kilku kilometrach zdejmuje co się da (np. długich spodni pod którymi nic nie miałem się nie dało :P) i oblewam się wodą z bidonu żeby się schłodzić. Znowu lekko mokry turlam się po dobrze znanych mi terenach. Kolega zawsze mówił, że w Radomiu są ładne dziewczyny. Ssaki leśne czyhające na okazję przy wylotówce na Rzeszów jego słów nie potwierdzają :) Siedzą sobie dziewczyny na gustownych wiadrach i udają że mnie nie widzą. Cóż, pewnie wolą bardziej zadbanych :)
W okolicach Iłży zaczynają się po długim płaskim odcinku małe górki. Oj, pod górkę to się ciężko pedałuje... znów trzeba szukać dogodnej pozycji :p


Na punkcie za Iłżą

PK10 Iłża – 696km – 15:50
W punkcie za Iłżą, na którym czyha już moja rodzinka przebieram się z powrotem w przemoczone ciuchy (dla ochłody), w których jak się okazało mam też sporo wygodniejszą wkładkę. Znowu obiad... Się powodzi :p Rozsiadłem się na całego, bo skoro mam rezygnować, to gdzież mi się ma spieszyć? :) Kolejna dość długa sesja zdjęciowa, i cóż.. miałem rezygnować, a wyszło na to, że wysmarowałem prawie całe nogi dużą ilością końskiej maści, wsiadłem na rower i z piekącymi od maści nogami pojechałem dalej... Byle do Nowej Dęby. Tam znowu ciepłe żarło :P Raptem 104km...


z Mamą i Ciotkami :)

Przede mną jeszcze 300km i około 40h żeby to zrobić. Wydawać by się mogło, że luzik :) Tymczasem zaciskam z bólu zęby i powolutku toczę się przed siebie. Co jakiś czas wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy, za którymi próbuję się trochę pociągnąć, ale na wiele moje wysiłki się nie zdają. Po chwili takiego ciśnięcia za kimś nogi odmawiają posłuszeństwa i muszę robić przerwę :)
Za Ostrowcem staję na odpoczynek. Samopoczucie mam dobre, siły sporo, ale wszystko co boli musi odpocząć :) Wchodząc pod przystanek zahaczam czołówką o betonową futrynę... tragedia. Nie działa, a zbliża się już noc. Walczę z czołówką dobre 20minut. Kombinuje, przyciskam, wciskam, wypinam... pomaga. Może nie jak nówka, ale jednak działa. Zakładam przytaśmowane izolatką do lemondki nogawki (nie chciało mi się w kieszenie upychać) bo znowu coś kropi i dalej do przodu.


taśma dobra na wszystko

Na dłuższy mój pobyt zasłużyła tym razem stacja w Lipniku, w której w zeszłym roku był punkt. W tym roku punkt dopiero za kolejne 50km. Przez obniżenie siodełka (jest zdecydowanie za nisko, ale to jedyna szansa na odciążenie achillesa) zaczęły boleć kolana. W ruch znowu idzie maść. Tym razem Bengay którego całą tubkę wiozę ze sobą. Smaruje oba kolana, łydki, achillesy... W unoszącym się wokół mnie zapachu mentolu wchodzę do baru przy stacji. Zgłodniałem trochę (czy ja dopiero co mówiłem że jestem nażarty?), więc wsuwam kebab i oglądam razem z lokalsami jakiś festiwal piosenki disco-polo :p Czas się zbierać. Pęka drugi podłokietnik na lemondce... Czyżby ze starości? Lemondka ma już jakieś 6 lat, ale do tej pory sprawowała się idealnie... Zostawiam za sobą zawodnika, który opowiada że wymiotuje już żółcią i że jednak musi zrezygnować. Po ciemku mijam ładne (z retrospekcji) tereny. W Łoniowie mijam kolejny festyn muzyki, którą ciężko nazwać muzyką. Na drodze bardzo mały ruch (tylko rowerzystów coś sporo :P), więc jedzie się całkiem nieźle.

PK11 Nowa Dęba – 800km -00:03
Wreszcie docieram do Nowej Dęby. Wreszcie makaron z mięsnym sosem. Jeszcze lepszy niż w zeszłym roku :) Na punkcie śpi kilku zawodników, kilku razem ze mną wcina co się da (ileż można jeść?). Ruszam samotnie dalej. Boli :p Już za miastem, w polu, staje na przystanku żeby znowu coś pokombinować z siodełkiem. Zaczyna padać. Znowu? :/ A co mi tam. I tak ledwo jadę, czasu jeszcze sporo, idę spać :) Wykładam się na ławce. Po 2 minutach podjeżdża samochód... Od razu przypomniała mi się historia Zdzisława P., którego 2 lata temu zaatakowali jacyś huligani. Z bengayem (jako broń :P) w ręku obserwuje przebieg wydarzeń. Szczęśliwie kończy się na siku, i samochód odjeżdża. Dobranoc. Śpi się tragicznie. Niewygodnie, nogi strasznie bolą. Przemęczyłem się 1,5h i już mocno zziębnięty wstaję już prawie o 3 rano. W sam raz żeby ruszyć dalej :) Kolejne smarowanie nóg, i ruszam dalej próbując jechać trochę szybciej żeby się rozgrzać. Powoli robi się jasno.
Byłem już w takim stanie, że chciałem poradzić się lekarza co robić, czy lepiej smarować, czy się rozciągać, czy odpoczywać, czy jechać póki jestem rozgrzany... dzwonię więc do lekarza do którego miałem nr. Odbiera. Strasznie zaspany głos, nie kontaktuje za bardzo o czym mówię, to wyjaśniam znowu powoli. Po chwili okazuje się, że to pomyłka.... :D
A do właściwego lekarza w końcu już nie dzwoniłem po tej akcji :)

Mijam przystanek na którym w zeszłym roku miałem kryzys, i daje się wyprzedzić kolejnej grupce zawodników. Wyprzedzam ją jeszcze w Rzeszowie gdy zastanawiają się gdzie jechać. Okazuje się, że w grupce jest też Danka :)

PK12 Rzeszów – 860km – 6:05
6 godzin zajęło mi pokonanie 60km. Godzina na 10km, niezły wynik :) Trafiamy bez problemu na punkt, który w zeszłym roku mimo wielkiego samolotu tuż obok drogi ominąłem. Teraz zabrali samolot. Na punkcie Marcin K. pokazuje nam gdzie są bułki, gdzie woda i zalewa nas opowieściami i narzekaniem jak mu ciężko obsłużyć punkt. Ruszamy po kilkunastu minutach dalej, ale na pierwszym podjeździe muszę odpuścić. Kobita mnie wyprzedziła, ale wstyd... :) Staje na przystanku na rozciąganie, smarowanie... Kawałek dalej pęka linka od tylnej przerzutki. Szczęśliwie mam zapasową, więc po szybkiej naprawie jadę dalej. Na jednym z podjazdów do szybszej jazdy motywuje mnie gość doganiający mnie na Wigry 3. Tak mnie pogoń wymęczyła, że znów staje na przystanku na rozciąganie, smarowanie... Bengay mi się już powoli kończy. Trzeba będzie coś dokupić :) Zjadam drugiego procha przeciwbólowego, którego dostałem w Nowej Dębie. Mija mnie Kurier z Moniką zachęcając do zaprzestania aerobiku i dalszej jazdy. Za mną jeszcze jedna kobieta. Uda się czy się nie uda... :) Kolejny przystanek. Kolejne smarowanie i chwila odpoczynku na ławce. Zasnąłem :p Obudziły mnie bolące nogi. Otwieram oko. Taki widok:



Czym prędzej otwieram drugie. Wcinam batona i z buta pokonuję podjazd. Smsem grozi mi WujekG, który spodziewałem się, że wyprzedzi mnie na pierwszych 100km. Pisze, że mnie goni. Wsiadam na rower - na zjeździe nie wypada prowadzić :)

PK13 Brzozów – 904km 10:15
Docieram do punktu w Brzozowie, gdzie znów rozsiadam się na wyżerkę. Żurek (x2), pyszne kanapki, ciasto, do tego obsługa Pań z Koła Gospodyń Wiejskich pierwsza klasa... Na punkcie dłuższy postój robi sporo osób (nie ma się co dziwić :P). Dostaję od przemiłych Pań obsługujących punkt kolejne leki przeciwbólowe. Noga boli już tak że się jej dotknąć nie da, więc przeciwbólowe pomagają. Przynajmniej mogę sobie nogę posmarować maścią przeciwbólową :D Wizyta w aptece, gdzie okazuje się, że ketanol jest tylko na receptę. Paranoja... kupuję najmocniejsze co mają (żel). Zahaczam jeszcze o sklep rowerowy, w którym kupuję kolejną linkę do przerzutki. Tuż za miasteczkiem zatrzymuje się, żeby podregulować szwankującą przednią przerzutkę. Gubię śrubkę, z regulacji nici :D Łańcuch utknął na małej (30 zębów) tarczy. Kolejny postój, kolejne smarowanie maścią przeciwbólową nóg, i niesamowicie bolącego tyłka. A tam niespodzianka. Na tyłku olbrzymi odgniot... a to ciekawe. Pewnie biorąc przeciwbólowe, nie czułem że się zasiedziałem na siodełku, i są efekty. Usiąść nie mogę, o jeździe na stojąco nie ma mowy. Do tego brak przedniej przerzutki nie pozwala mi na jazdę na niskiej kadencji.
Z pomocą przychodzi Kondor, który 2 lata temu kręcił Transatlantykowi filmiki, i który rok temu zrobił mi zdjęcie w Sanoku o 3 w nocy :)


z Kondorem

Po szybkim zapoznaniu na żywo, jedziemy razem. Od 28h jadę praktycznie cały czas sam. Towarzystwo zdecydowanie pomaga. Można się skupić na rozmowie i zapomnieć o boleściach (pozdrowienia dla Janusa :)).
Razem wtaczamy się do Sanoka, gdzie Kondor prowadzi mnie do sklepu (przy trasie) rowerowego. Szybko ustawia obsługę, która w ciągu minuty naprawia moją przednią przerzutkę. Do tego smarowanie łańcucha, po którym okazało się, że mam całkowicie zajechany napęd. Do tej pory nic nie skakało... Niestety po nasmarowaniu, zaczęło i to mocno. Na blacie w ogóle nie ma mowy jechać, niska kadencja też niezbyt wchodzi w grę. Wysoka kadencja z tak bolącym tyłkiem... ehhh.
Za Sanokiem Kondor kręci mi krótki filmik:



Zbliżają się burzowe chmury, więc po pamiątkowej fotce rozdzielamy się, i jadę prosto w nie.
Przednia przerzutka (dopiero co wyregulowana) przestaje praktycznie działać. Tym razem trzyma przynajmniej na środkowej tarczy. Zawsze coś :p
Staje, smaruje co trzeba. Dogania mnie Vagabond. Zwalnia do mojego tempa i razem turlamy się do przodu. Podjazdy powyżej 3% podchodzę...



PK14 Ustrzyki dolne – 955km 15:42
Znowu głodny (5h zajęło mi 50km...) dojeżdżam razem z Robertem do Ustrzyk. A tam dwa krzesła (ciekaw jestem co się działo jak wpadała 10 osobowa grupa), woda i dwie pomarańcze. Hmmmm. Szczęśliwie mam jeszcze swoje zapasy. Wcinam batony i czekoladę. Zaczyna lać. Czasu nadal sporo, odpoczynek nogom się przyda, idę spać na materacach w pomieszczeniu w którym Pan obsługujący punkt przygotowywał kawę i herbatę.


„wax tańczy kaczuchy przez sen”



Tu wreszcie dopadł mnie WujekG, który jest autorem powyższego zdjęcia i podpisu ;) Budzi mnie na chwilę, ale sam już nie wiem, czy jego facjata mi się śni, czy to rzeczywistość (tak długo go wyczekiwałem :P). Obaj z Robertem ruszają dalej, więc ja też powoli zbieram się do drogi. Oczywiście najpierw smarowanie.
Na tyłek już nic nie pomaga. Boli straszliwie. Boli też usztywniona lewa kostka, oba kolana od niskiej kadencji i niskiego siodełka, prawa łydka, ścierpnięta do granic prawa stopa. Cały ciężar ciała od jakiegoś czasu przenoszę na lemondkę (rozwaloną zresztą), więc bolą też łokcie, barki i zbyt mocno zaciskane z tego wszystkiego dłonie. Jak ja w ogóle żyję? :P
Do mety już nie daleko. 50km, prawie 13h. Wystarczy iść 4km/h. Na podjazdach idę niestety wolniej [; Zaliczam długawy podjazd za Ustrzykami. Szybki zjazd i przede mną już tylko podjazd na Lutowiska. Idę. Memorek, który pokonał ze mną w zeszłym roku końcówkę Triathlonu Ironmana (w podobnym tempie), przypomina że najważniejsze to rozciągać się i śpiewać żeby nie zasnąć. Słuchawki w ruch i do przodu. Jest szczyt i zachód słońca. W zeszłym roku kawałek wcześniej oglądałem wschód... :)



Po ciemku idę i jadę na zmianę po prostej (tzn minimalnie do góry) do Ustrzyk Górnych. Mija mnie 3 kobieta (pozostałe 2 się wycofały). Coś się we mnie złamało... wsiadam na rower i zaczynam cisnąć ponad 20km/h na prostej. Podjeżdża do mnie jakiś samochód. Srebrna mazda... nie może być. Po chwili słyszę głos rodziców. Zrobili mi niespodziankę, i przyjechali po pracy 300km ze Starachowic w Bieszczady. Przeganiam ich na metę, żeby mnie nikt o samochód techniczny nie podejrzewał :) Wyprzedzam Beatę i finiszuję. W końcu jest upragniona od tylu kilometrów tabliczka...



Meta:
PK15 Ustrzyki Górne – 1008km 20:54
Po kilkuset metrach jest też meta. Aż mnie boleć przestało ;)


z Mamą :p

Zresztą na mecie nie można wyglądać jak kaleka, więc staram się poruszać o tyle o ile to możliwe normalnie :) Chwila gadki z innymi zawodnikami, przepyszny pstrąg na kolację i odbieram swoje rzeczy, które moi rodzice zabierają z powrotem do Starachowic. Pozbywam się też roweru do którego czuję odrazę, i bez którego dużo łatwiej będzie mi się później z Ustrzyk wydostać. W końcu wchodzę do hotelu. Trzeba jeszcze tylko przemycić WujkaG i Vagabonda do mojego pokoju i po - w moim i Roberta przypadku :D – prysznicu, idziemy spać.


obraził się czy co?

Zakończenie:
Spało się tragicznie. Oblewały mnie poty, do tego męczyły dreszcze. Wstałem mimo to rześki, i prawie usnąłem jedząc śniadanie, taki byłem rześki... :) Po śniadaniu oficjalne zakończenie, rozdanie pamiątkowych medali w kształcie zębatki.



Dużo radości z dojechania, dużo emocji, historii kto jak jechał, jakie miał problemy. Do tego dużo piwa (na rozluźnienie... mięśni oczywiście), jeszcze więcej jedzenia... pół dnia przespałem a wieczorem impreza, tj grill i kolejne historie.
Najchętniej stojąc, słuchając i opowiadając swoje wrażenia (i ciągle się smarując różnymi maściami) byłem w Ustrzykach do środy. Powrót busem do Krakowa był tragiczny. Nie mogłem usiedzieć... Kilka dni ledwo chodziłem. Popełniłem też pewnego dnia błąd, wsiadając na szosówkę. Wszystkie kontuzje o sobie natychmiastowo przypomniały. Tylko MTB z Brooksem Flyerem wchodziło w grę :) Do szosówki czułem wręcz wstręt... Dopiero po tygodniu przemogłem się, i na szosówkę (też z Brooksem Flyerem ;D) wsiadłem. Nadal boli :)


z Danką:


Ekipa forum:



Podsumowanie:
Cóż, super że dojechałem :) Choć chciałem to zrobić prawie 20h szybciej, to i tak jestem zadowolony, że przemogłem się i dotarłem do mety. Z drugiej strony cały czas się zastanawiam kiedy mnie przestanie boleć, i czy nie lepiej byłoby gdybym zrezygnował mając te 600km na liczniku... 1,5 doby walki z samym sobą kosztowało mnie naprawdę dużo, i pomimo że w tym roku na mecie był ze mną kontakt, miałem siłę żeby jeszcze coś pożartować itp., to kontuzje pewnie jeszcze długo będę odczuwał. Jednak powrót z 1,5 miesięcznej wyprawy na tydzień przed BBT to trochę za mało czasu żeby się zregenerować i przyzwyczaić do innego roweru. Do tego czuję spory niedosyt, bo nie pokazałem na co mnie stać :p Mam nauczkę na kolejny BBT, który odbędzie się niestety dopiero za 2 lata. Będzie okazja pozbyć się dużego niedosytu i jednak rozczarowania moim tegorocznym startem ;)

Całość zajęła mi 60h 44 minuty, co dało mi 83/106 pozycję.
Do 317 kilometra miałem jedynie 4 chwilowe zatrzymania na punktach i dwa sikustopy połączone z rozciąganiem się.
Na kolejnych 300km odpoczywałem sporo dłużej na punktach, z racji jazdy z grupą.

Od 600km walczyłem z kolejnymi kontuzjami, przez co ciągnąłem się i ciągle musiałem dawać odpocząć obolałym nogom ;)
Kimałem 1,5h po 800km, jakieś 15 minut na przystanku po 880km, i bliżej nie określony czas w Ustrzykach Dolnych (30 minut?).


Zgłoszono zawodników 110
Na starcie 108
Wycofało się 9
Ukończyło 99

Trasa:

(GPS coś zwariował przed Ustrzykami Dolnymi)


mapa zaliczonych gmin. Łącznie 606, na niebiesko zaliczone w tym roku: 167

Zjadłem
11 bułek
5 kanapki ze smalcem
2 drożdżówki

2 porcje schabowego z ziemniakami,
2 porcje makaronu z sosem
5 naleśników z serem,
2 porcje makaronu z sosem
kebab

4x żurek
pomidorowa
zupe warzywna
goracy kubek

2x arbuz
3x banan
jabłko

2x kawałek ciasta
7 batonów

Ile wypiłem nie zliczę w tym roku. Na pewno dużo :)


Galeria:
https://picasaweb.google.com/113355242078790491964/BaTykBieszczadyTour20121008kmNonStop#

Jak komuś się nudzi to zapraszam na:
http://www.wyprawyrowerem.yoyo.pl/Wyprawy.html




I licznik i GPS trochę poszalał, więc wpisuje 1008km i średnią z GPS'a, która z grubsza powinna być dobra ;)
Relacja ze wszystkimi linkami (w htmlu) zajęła prawie tyle samo co w zeszłym roku, czyli 11,5 strony A4 ;)
  • DST 1008.00km
  • Czas 45:03
  • VAVG 22.38km/h
  • VMAX 72.40km/h
  • Podjazdy 4837m
  • Sprzęt Szosówka - pęknięta rama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 16 czerwca 2012 Kategoria >200, >30km/h, >400km, Rekordy i hardkory

III Slaski Maraton Rowerowy 24h

Edit: jeśli Raptor wrzucił sumarycznie dwa wyjazdu w jednym dniu, to ja nie wrzucę? ;)


Muzyczka :p

Przed startem:
W zeszłym roku pierwszy raz pobiłem 300km. Wystartowałem też 1. raz na zawodach kolarskich, właśnie na II Śląskim Maratonie 24h, na którym o dziwo zająłem drugie miejsce na 450km. Później był Ironman Triathlon, BB-Tour... A że ta impreza mi się podobała, więc postanowiłem i w tym roku wystartować, i spróbować swoich sił ;)
Na maraton zapisałem się jeszcze przed wyprowadzką z Krakowa, skąd miałem dość blisko... ;p

W piątek wstaje pół godziny za późno (miałem jeszcze iść do fryzjera bo czwartkowym strzyżeniu przez M. ;D) więc w pośpiechu pakuje manatki i lecę w lekkiej mżawce na pociąg.
Spotykam się tam razem z Offensive_Tomato i bez problemowo dojeżdżamy do Rybnika. Niestety muszę dokupić bilet na rower, babka w kasie pomimo dopytywania (z jej strony), takowego biletu mi nie wydała -..-

W pociągu jedzie z nami dziewczę z MTB, z tego co wyłapałem to też na jakiś maraton. Za to Pani siedząca dobre kilka rzędów za mną musiała słyszeć sporo lepiej, bo aż podeszła do dziewczyny i gościa który ją zagadał i poprosiła o zamknięcie drzwi bo 'wszyscy słyszą o czym rozmawiają a nie każdy jest zainteresowany' ;)

W Rybniku jedziemy trochę naokoło żeby pozaliczać kilka gmin i na naszej kwaterze jesteśmy koło 15. Zakupy, jedzenie, zapisy.

Próbuję do tego ustawić swoją przednią przerzutkę (wczoraj zmieniałem środkową tarczę na biopace). Niestety jajowaty blaty + jajowata średnia tarcza to już za dużo, do tego przerzutka nie jest na obejmę więc jej regulacja jest bardzo ograniczona. Po rozmowie z WujkiemG, który mówi że z blatu (55 zębów!) to on nie zamierza zrzucać, zastanawiam się, czy nie ściągnąć całkiem przerzutki i ustawić blatu na stałe... Jednak mam jeszcze resztki rozsądku i decyduje, że jutro będę jechał bez blatu, a będę miał za to do wyboru średnią (42z) i małą (30z) tarczę ;)

Zjeżdża się powoli reszta naszej ekipy noclegowej, tj: Yoshko, WujekG, Vagabond który przejechał tego dnia 160km, Endriunh, Marek Dembowski, BigMuthaBiker oraz Ttin.

Na odprawie nie dowiadujemy się praktycznie niczego poza tym, że na drodze w newralgicznych punktach są strzałki wskazujące kierunek jazdy. Na całej trasie, aż 1 raz udało mi się taką strzałkę spostrzec ;)

Wieczorem oglądamy znowu kawałek meczu, i po ostatnich przygotowaniach, sporej dawce śmiechu i w moim przypadku piwie na sen kładziemy się jakoś przed północą spać.







Z rana:
Budziki dzwonią od 6 rano, 6:30 zwlekam się z łoża. Zjadam pół paczki makaronu z wczorajszym sosem (cebula usmażona na wodzie i inne 'smaczki' :P), i jakieś 15min przed startem docieram na miejsce.



Szczęśliwie znajduje pompkę którą dobijam koła do tych 8 atm, i wyczekuję na start.
Zamieniam kilka słów ze znajomymi twarzami, kilka innych jedynie widzę w tłumie. Znajduję m.in.: Monikę, Jedrisa, Funia, Tadzika oraz kilka osób spoza bikestats.

Nasze Forum było reprezentowane przez 9 osób, poza wymienionymi wcześniej (na noclegu - poza WujkiemG :P) był jeszcze Ricardo, Szczepan oraz Bix.

Start:

Trasa składa się z 3 pętli po 75km (Radlin - Wisła i z powrotem tą samą drogą). Najpierw 25km po pagórkach, później 25km płasko, i na koniec 25km lekko pod górę.


Zakładam moje jakże gustowne białe okulary i startuje w pierwszej, bardzo mocnej grupie. Jedzie w niej m.in. Raptor, Kurier oraz Roman Kościak (2 czas w historii wyścigu BB-Tour).

grupa pierwsza na starcie


(nr startowy 01)

Robimy rundę honorową po mieście za motorami, i ruszamy w trasę. Trzymam się tuż za Raptorem który jedzie pierwszy, ale na bodajże 4 podjeździe wyprzedza mnie kilka osób, a wśród nich Roman Kościak mówiąc 'spokojnie, nie za szybko' ;D
Uciekają mi coraz bardziej i mimo że cisnę ile mogę, to nie daję rady ich dogonić i muszę w końcu odpuścić. Może gdybym był lepiej rozgrzany to był się utrzymał... A może i nie :p

start pierwszej grupy - widać ogień w oczach ;)


Lecimy dalej ~8 osobową grupą. Na podjazdach jak dla mnie trochę za szybko, na płaskim bez problemu, wychodzę nawet trochę na zmiany. Chłopaki jadący z tyłu zaliczają niegroźną wywrotkę, a na podjeździe do Wisły jeden zawodnik zostaje lekko z tyłu.

Mijamy przed punktem czołówkę (mają 4km przewagi) za którą o dziwo kilka minut w tyle zostaje Kurier.

Na punkcie wciskam w kieszenie bułkę i dwa banany, uzupełniam puste już (2x0,8L) bidony i razem ruszamy z powrotem. Nie przeszkadzająca ani trochę kiepska nawierzchnia na podjeździe, daje trochę w kość na zjeździe. Choć dla mnie to i tak nie jest zbytnim problemem, bo blat mi nie wchodzi, więc powyżej tych 45-50km/h nie mogę dokręcać. Zaczyna mnie za to mulić żołądek, prawdopodobnie od izotoniku na który wiele osób narzekało. Ew od sporego upału i dużego wysiłku. W każdym bądź razie dobrze nie jest i będzie jeszcze gorzej.



Na prostych lecimy koło 35-40km/h, przed Pawłowicami znowu zaczynają się górki. Przed Jastrzębiem Zdrój widzę, że jeden z BB-Tourowców stoi na poboczu.
Zatrzymuje się na chwilę - okazuje się, że to Kurier rozwalił widelec... Dopytuje się czy sobie poradzi, i jadę już swoim tempem kawałek za grupą by już w Radlinie kilka sekund później do niej dołączyć. Średnia po 150km około 35km/h.





Druga pętla:

Na postoju szybko zjadam ze 3 banany, wciskam jedną bułkę w kieszeń, siku, uzupełniam bidony z zimną wodą z kranu (w baniakach była ciepła...) i ruszam samotnie dalej. Jestem piąty.


Po zdecydowanie za szybkiej dla mnie pierwszej pętli, jadę powoli w ramach odpoczynku. Kawałek za Wodzisławiem dogania mnie Kuba Jankowski, który pomimo szybszego tempa na podjazdach postanawia jechać razem ze mną. Jedziemy ten odcinek w największym upale.
Próbując jechać szybciej organizm się automatycznie podgrzewa. Dochodzi do tego apogeum problemów żołądkowych. Chce mi się wymiotować, czuję że omdlewam - jest naprawdę ciężko. Myślałem nawet o tym żeby odpuścić, a na liczniku 200km jeszcze nie było...

Jedziemy do Wisły te niecałe 30km/h na prostym, pod górę wolniej. Stajemy na Orlenie 20km przed Wisłą żeby uzupełnić puste bidony i się szybko schłodzić. Jest zdecydowanie lepiej, od razu jedziemy szybciej.

Na końcówce podjazdu zjadam bułkę którą wiozę od Radlina, i jeszcze całkiem sprawnie docieramy do Wisły gdzie czeka dziewczyna Kuby (razem z jego bratową :p).



Zalegamy trupem na trawie. Kuba poratował mnie zimnym powerade'm, zjadam tu ze 3 bułki, kolejne 2 biorę w kieszeń, uzupełniam bidony. W międzyczasie dojeżdża jeszcze jeden chłopak, który rusza trochę przede mną. Jak już miałem odjeżdżać, dojeżdża Jurek Tracz wraz z częścią grupy z którą jechałem pierwszą pętlę. Jurek, który w zeszłym roku ciągnął mnie i Symfoniana całą drugą pętle, a który w tym roku mówił że jedzie powoli, ale do końca (zrezygnował po 300km) ;)
Zostawiam Kubę na punkcie, i ruszam samotnie do Radlina.


Z górki sprawnie, choć brakuje momentami blatu, na leciutkim zjeździe cisnę równo 42km/h, na płaskim przed Pawłowicami trzymam 33-35. Próbuję wyrobić przewagę nad osobami szybszymi ode mnie na podjazdach ;) Przeganiam ze sporą różnicą na drodze kolarza z poza maratonu, siada mi na kole chwilę gadamy. 100km później spotykam kolejnego [;

Obracam się na każdej górce wypatrując pogoni. Bezowocnie.

Trzecia pętla:
Do Radlina dojeżdżam sam, gdzie okazuje się, że prawie cała czołówka którą goniłem zrezygnowała z dalszej jazdy. Przede mną jest jedynie Raptor i chłopak który ruszył przede mną z Wisły.

Na punkcie zjadam (pomimo zeszłorocznych ostrzeżeń przed żurkami Jurka T. :P) miskę pysznego żurku. W bidony znowu woda z kranu, w kieszenie dwie bułki, w podsiodłówkę kurtka i jazda. Szybko się wyrobiłem (szczególnie widząc oceniające spojrzenia osób z czołówki :P) i ruszam już jako drugi gonić Raptora. Mam nad nim jakąś godzinę straty.
Ochłodziło się i wreszcie odpuściło mnie całkowicie zmulenie od żołądka. Wreszcie jedzie mi się dobrze.

Sprawnie pokonuję górki do Pawłowic, a na płaskim próbuję ustawić radio żeby meczu posłuchać ;D łapię czeską stację z transmisją i po kilku minutach śmiechu szukam bezowocnie dalej. W końcu decyduję się na MP3'ójkę. Nogi coś ustają, a że ciepło jednak nadal, to postanawiam same nogi wodą polać żeby je schłodzić. Pomaga. Wyciągam komórkę w której czeka już groźny sms od WujkaG 'gonię Cię' :P Zmotywowało mnie to do jazdy, i nawiązania kontaktu z Raptorem: 'gdzie tak pędzisz, poczekałbyś na kolegę :P'.
Na początku dwóch mini ścianek przed Wisłą łapie mnie potężny podmuch który drastycznie mnie zwalnia. W tym tempie to daleko nie pojadę... Na szczęście dość szybko się osłabia, a ja po wciągnięciu dwóch batonów cisnę do Wisły.


Orgowie i Pan Vice Burmistrz


W tym momencie podejmuje decyzję, żeby nie jechać na 550km, nie zarywać niepotrzebnie nocy, a zakończyć swoją jazdę na 450km. Dzięki temu w niedzielę rano byłem w miarę wyspany i wypoczęty :)

W Wiśle okazuje się, że Raptor zrezygnował (po pierwszej pętli poszła mu krew z nosa, nie ciekawie :p).

Krótki dialog:
R: e, co ty za buty masz
Ja: no takie. o. buty.
R: aaaa, bo ty bez SPD'ów jeździsz

;)

Wypijam herbatę, ładuje trzy bułki i dwa batony w kieszeń, na punkt dojeżdża chłopak który mnie ciągle goni. Ruszam przed nim. Jestem pierwszy ;D


Ta myśl niesamowicie podniosła mnie na duchu. Zjeżdżając mijam pościg który jest za mną jakieś 6-8km, i WujkaG który ma ponad 10km straty. Jest nieźle, choć jak złapię kapcia to szybko mnie dopadną... Na zjeździe gubię pompkę, którą podają mi trochę zawiane autochtonki cisnące na szpilkach po dziurawej drodze.
W słuchawkach szybkie kawałki, po zmęczeniu nie ma śladu, trzymam się myśli o podium [; Znowu 40km/h z licznika nie schodzi, na niejedną górkę za Pawłowicami wjeżdżam na pełnej prędkości bez żadnej redukcji. Próbuję się dodatkowo wesprzeć batonem, ale żołądek nie chce go przyjąć. Zapijam wodą i jakoś wchodzi.
Co 5 minut się obracam. Nikogo nie widać. Wiem, że gdyby pościg zobaczył moją tylną lampkę, to po chwili już ja mógłbym oglądać ich tylne lampki.

Daję więc z siebie wszystko żeby tak się nie stało. Kawałek przed Radlinem mijam Yoshka i Vagabonda mają jakieś 10km przewagi/straty, zależy jak spojrzeć :P Ostatni skręt, widać spory kawałek do tyłu. Nikogo nie ma. Czyżby...

Meta:
W MP3'ójce niefortunnie gra Kombi. I wsłuchując się w Nasze Randez Vous wjeżdżam na metę. Podpisuję listę i czekam rozmawiając z Markiem Dembowskim, który chwilę wcześniej skończył jazdę na 300km.

Były osoby jadące na 450km które wystartowały 5, 10 i chyba nawet 15 minut po mnie. Czekam. 5.... 10.... 15... nikogo nie ma. Pierwsze miejsce zostaje w moich rękach ;)
Emocje opadły, nogi zesztywniały, ciężko się podnieść z krzesła (żurek po raz drugi). Czekam 45minut, nadal pusto (na 75km zrobiłem aż tyle przewagi :P). Morzy mnie zmęczenie, do tego bolą nogi, więc pakuję manatki i jadę obolały, ale bardzo szczęśliwy na kwaterę.

Zająłem pierwsze miejsce na 450km!
;D


Zajęło mi to 16h 8 minut, z czego 15h 11 minut spędziłem na rowerze, a 57 minut odpoczywałem. Jest to sporo lepszy wynik w stosunku do zeszłego roku, szczególnie biorąc pod uwagę to, że ponad pół trasy jechałem solo.



Był i szampan z pucharu :)





Zjadłem od rana do mety:
rano pół paczki makaronu
na punktach (a właściwie to w większości w trakcie jazdy):
8 bułek
miskę żurku
4 batony
6 bananów


Wypiłem:

~2,5L izotoniku, 11 litrów wody ;D Do tego wylałem na siebie dodatkowe ze 2 litry żeby się schłodzić.

Przy tej ilości wypitej wody, TRZY razy byłem za potrzebą. Myślę, że daje to skalę upału, zmęczenia i wypoconych litrów potu w trakcie jazdy ;)


Wielkie podziękowania dla Andrzeja Włodarczyka oraz reszty współpracowników za organizację, dla dziewczyny Kuby oraz jego bratowej za wzorową i bardzo miłą obsługę punktu w Wiśle, dla ekipy z którą cisnąłem pierwszą pętlę, dla czołówki za motywację do gonienia oraz dla Ttin, która przywiozła mi sakwę na punkt w Radlinie (zapomniałem jej wziąć z kwatery :P). Dzięki!


Plusy:
- super atmosfera między jadącymi oraz na punktach
- pyszne bułki i żurek ;D
- pogoda :P wolę jednak upał niż deszcz

Minusy:
- tragicznie nudna trasa. jechać 6 a na 550km aż 8 raz tą samą drogą to na prawdę nieciekawa opcja. Mam nadzieję, że organizatorzy wyciągną wnioski na przyszłość
- coś z tym izotonikiem chyba nie tak było :-\
- kombinacje z trasą na odprawie
- bardzo mocno zdrętwiałe palce w lewej nodze :P nadal trzyma drętwowa :p

Trasa:



Następnego dnia okazuje się, że mam dobre kilka godzin do pociągu z pobliskiego Rybnika, więc zamiast czekać jadę spokojnie rowerem do Katowic. Zmęczenie czuć, ale nie jest źle. Gorzej z żołądkiem. Całą trasę nie mogłem się wody nawet napić... ale na mecie pomogła puszka zimnej coli [; później w ruch poszedł kebab... a wieczorem znowu nawet woda nie wchodziła :/

Na dworcu spotykam się z M. która częstuje mnie najlepszą na świecie szarlotką. Siadamy w pierwszym wagonie, w którym spotykamy dwóch rowerzystów z maratonu (w tym kolegę który gonił mnie na 450km i który dojechał jako pierwszy na 550km ;)). Na którejś tam stacji, wsiada para, której okazało się że zajęliśmy miejscówki. Zestresowałem się w obliczu przesiadania się do innego wagonu z rowerem z sakwami, ale szczęśliwie okazało się, że moja miejscówka jest tuż obok, w jeszcze lepszym miejscu ;) przegoniłem więc bezpardonowo parę zajmującą te miejsca i zacząłem kimać ;)

Galeria:
https://picasaweb.google.com/113355242078790491964/IIISlaskiMaratonSzosowy#

Zaliczone gminy: 597, w tym ponad 120 w tym roku:




Jak komuś się nudzi to zapraszam na:
http://www.waxmund.pl/
  • DST 456.12km
  • Czas 15:11
  • VAVG 30.04km/h
  • VMAX 60.30km/h
  • Podjazdy 2349m
  • Sprzęt Szosówka - pęknięta rama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 23 lipca 2011 Kategoria >200, Rekordy i hardkory, >400km, >100

Bałtyk-Bieszczady Tour 2011 - Świnoujście - Ustrzyki Górne - 1035km/48h

O Bałtyk-Bieszczady Tour usłyszałem pierwszy raz bodajże 3 lata temu. Wyścig nazywał się wtedy jeszcze Imagis Tour. W zeszłym roku po powrocie z pustyni Gobi dowiedziałem się, że dwóch kolegów - Wilk i Transatlantyk - ukończyło ten morderczy maraton. Nie mieściło mi się w głowie jak to jest możliwe :P
Ale bardzo mnie to kusiło. Zazdrościłem im tych niebieskich strojów (imiennych) które dostaje się po ukończeniu wyścigu :)

W tym roku pierwszy raz przejechałem więcej niż 300km (zrobiłem 400km) a później 500km machnąłem bez problemów... i jakoś tak wyszło, że i BB-Tour udało mi się przejechać :)


Przygotowania:

Do wyścigu praktycznie się nie przygotowywałem. Postawiłem raczej na odpoczynek po Triathlonie Ironman który ukończyłem 3 tygodnie temu. Leczyłem kontuzje, oddawałem się wszelkim uciechom życia.... :p
Za przygotowanie można wziąć jedynie start w kwalifikacjach do BB-Tour w połowie czerwca (II Śląski Maraton Rowerowy 24h – 500km). Reszta 'przygotowań' to zwykła jazda turystyczna (choć i tej nie za wiele ostatnio było).

Przed startem:

Start miał się odbyć w sobotę z rana. W czwartek wsiadłem do pociągu w Skarżysku, żeby przesiąść się w Krakowie już w bezpośredni pociąg do Świnoujścia na który umówiony byłem z Transatlantykiem. Przedział prawie całą drogę zajmowaliśmy we dwóch (jedynie na początku było z nami jakieś dziewczę z olbrzymią kosą.... fanka mangi :P), więc jakoś tam się spało. Na miejscu spotykamy dwóch zawodników, przeprawiamy się razem promem na drugi brzeg Świnoujścia i udajemy się z małymi problemami do miejsca noclegu (obaj nie spisaliśmy adresu...). Później udajemy się do serwisu rowerowego żeby trochę ogarnąć moją szalejącą tylną przerzutkę, i zdecydowanie bardziej okiełznaną Transatlantykową przerzutkę. Do serwisu zajeżdżam jeszcze kilkukrotnie po krótkich testach na mieście. Jakoś działa, ale do ideału bardzo dużo brakuje.

Wieczorem odprawa techniczna na której dowiadujemy się wszelkich szczegółów o trasie, zostaje również nagrodzony Wojciech Chowaniec za zeszłoroczne przejechanie BB-Tour w 'tempie turystycznym' - 71h 30min :)



Po pogaduchach przy pierogach z Wilkiem i Transatlantykiem (Wilk zamówił co innego, ale nie starczyło to na jego wilczy apetyt i musiał domówić też pierogi :)), wypiliśmy jeszcze wieczorem z Transatlantykiem szybkie piwo co by się lepiej spało, i koło 23 poszedłem spać.

O 4:30 obudził mnie Sławek z którym mieszkałem. Idę jeszcze spać na kolejną godzinę, bo startuje w ostatniej grupie, więc nigdzie mi się nie spieszy. W końcu wstaje, zjadam 2 zupki chińskie, kilka kromek chleba, wafelki... Przekazuje sakwę z rzeczami których będę potrzebować w Ustrzykach do busa, zdaje również przepak z którego może skorzystam w hotelu we Wsoli. Następnie po spakowaniu się w małą torebkę podsiodłową i upchaniu pompki, kurtki, mp3'ójki, czołówki i komórki w kieszenie koszulki wyruszam na prom.
Pogoda nie rozpieszcza. Lekka mżawka, ~14 stopni, dość mocny wiatr. Przeprawiam się promem na drugą stronę Świny, przypinam nadajnik GPS do roweru i chowam się razem z Wilkiem i Transatlantykiem pod pokładem promu żeby się zagrzać. W końcu pada hasło do startu (honorowego) i wszyscy powoli ruszamy z promu w kierunku miejsca startu ostrego, gdzie będziemy już wypuszczani wg wcześniejszych ustaleń.


Z Wilkiem i Transatlantykiem

W pierwszych (10 osobowych) grupach startują osoby które ukończyły już kiedyś BB-Tour, wg najlepszych czasów. Następnie osoby wg najlepszych czasów/dystansów życiowych. W moim przypadku coś pomieszali i wzięli pod uwagę jedynie 400km, dlatego startuję w ostatniej, 7-mej grupie.
Startuje o 8:30, 25 minut po Wilku i 20 minut po Transatlantyku. Za mną co minutę wypuszczani są zawodnicy jadący solo również w kolejności od najmocniejszych.
Przed startem gadam chwilę z jednym z zawodników startujących w mojej grupie. Zakłada podobnie do mnie tempo w granicach 28-30km/h.


czwarty z prawej Transatlantyk

Start!

Od razu ruszam z kopyta żeby nie tracić czasu. Wysuwam się na czoło, po chwili jedziemy już we czterech. 3 osoby zostały w tyle (ostatnia grupa miała tylko 7 osób). Wiatr wieje mocno w plecy, więc z zakładanych 30km/h robi się prawie 40km/h... Po jakimś czasie robimy krótkie zmiany, ale jak schodzę ze zmiany to zwalniamy, i wkurza mnie jazda za kimś kto nie ma błotników. Błoto z wodą lecące spod kół na twarz nie jest zbyt przyjemne. Bardzo szybko doganiamy maruderów z poprzednich grup (w tym kilku w strojach BB-T), kilka razy usłyszałem od chłopaków żebym zwolnił, w końcu urywam się od nich a za mną rusza jeden z wyprzedzanych przed chwilą zawodników. Jedziemy chwilę razem, by po chwili dogonić kolejną dużą grupę. Chwilę z nią odpoczywamy, i znowu urywamy się do przodu.
Zauważam brak numeru startowego na gościu z którym uciekam... okazuje się że to lekarz wyścigu :) Poprosił organizatora o umożliwienie przejazdu wraz z zawodnikami odcinka do Bydgoszczy, a dalej już robił stricte za lekarza, pomagając wielu osobom z ich problemami zdrowotnymi. W przyszłym roku chce startować z nami :)

1 - 76km - W Płotach niestety gubimy się, i gdy dojeżdżamy w końcu na punkt kontrolny, jest już na nim wiele osób które wcześniej wyprzedzaliśmy. Żeby nadrobić stracony czas, nie zsiadając z roweru podpisuję listę, biorę w kieszeń 2 banany i po szybkim pożegnaniu z lekarzem jadę dalej sam.

Dogania mnie chyba jedyny poza mną gość posiadający błotniki pełny błotnik z tyłu na szosówce. Jazda za nim jest dużo przyjemniejsza bo nie pada błoto na twarz spod koła :p We dwóch doganiamy dwóch innych kolarzy, po drodze mijając na siku-stopie Transatlantyka.

Nas za to (dopiero teraz!) mijają pierwsi zawodnicy solo, którzy startowali odpowiednio minutę i dwie minuty po mnie.

Na podjazdach mocno dokręca nr 64 (którego spotkaliśmy po wyjściu z pociągu). Odpada reszta ekipy, jedziemy we dwóch. Momentami wychodzę jeszcze na zmiany, ale widzę że jest dla mnie za mocny i będę musiał go zostawić.

2 - 130km - Udaje mi się dotrzeć razem z nim do punktu w Drawsku Pomorskim. Tutaj zatrzymuje się na dłużej, bo po spędzeniu kilkunastu sekund na poprzednim punkcie muszę uzupełnić wreszcie bidony, zjeść coś więcej, no i poczekać na kogoś wolniej jadącego :)
Na punkt szybko wpadają kolejni zawodnicy, w tym Transatlantyk. Po wypiciu ~5 herbat, zjedzeniu swojego przydziału (dwóch) bułek, i zjedzeniu kilku pozostawionych przez innych bułek ruszamy z Tranatlantykiem i ~8 osobową grupą dalej.
Zwalniam już nieco. Na początku umyślnie jechałem szybko żeby dogonić mocniejsze osoby z wcześniej startujących grup, zawsze to lepiej jechać z kimś mocnym. Trzymam się razem z całą grupą, raczej z tyłu żeby trochę odpocząć po mocnym początku (średnia >33km/h). Dwóch gości zalicza niegroźną wywrotkę, od razu próbuję się wykazać lekarz, ale jego pomoc okazuje się niepotrzebna. Jedziemy razem dalej. Po kilku wolniejszych kilometrach, grupa zaczyna przyspieszać i się rozdzielać, doganiamy jadącego solo zawodnika, kolejny raz z Transatlantykiem spotkam się dopiero na punkcie przed Bydgoszczą. Jadąc we czterech, trafiamy na długi korek przed Wałczem. Zyskuję tu oczywiście małą przewagę.... :) Lubię ciasną jazdę między samochodami. Zatrzymuje nas zamknięty przejazd kolejowy na którym grzecznie czekamy na otwarcie.
Przed Piłą doganiamy Wilka jadącego wraz z nr 20. Obaj podłączają się do nas. Zaczyna mnie boleć udo. Na punkcie okazało się że całkiem przyzwoite obtarcie mam :) Do tego boli prawa kostka. Najwyraźniej nie zregenerowała się jeszcze po Ironmanie...

3 - 227km – Na punkcie w Pile dostajemy wodę, banana i marsa. Trochę mało biorąc pod uwagę że jechaliśmy prawie 100km do tego punktu, a do następnego jest jeszcze 80km... Wreszcie robi się za to ciepło. Chowam kurtkę do kieszeni koszulki, i ruszam samotnie z punktu. Po chwili widzę że za mną ruszył Wilk, więc czekam chwilę na niego i jedziemy około 10km powoli razem. Dogania nas w końcu reszta grupy, i ciśniemy już mocniej razem z nimi.
Po pewnym czasie mocno czuję braki jedzenia, ale poza jednym batonem który jest schowany w torbie podsiodłowej na czarną godzinę, nie mam nic do jedzenia. Szczęśliwie spotykam czekającego Cinka, który miał nam (mnie i Transatlantykowi) podrzucić na trasę batony. Po dosłownie pochłonięciu dwóch, i wciśnięciu około 10 kolejnych batonów w kieszenie, oraz wymienieniu kilku słów ruszam dalej doganiając resztę ekipy, pozostawiając Cinka do którego niedługo dołączy Transatlantyk i razem udadzą się w kierunku Bydgoszczy.
Poczęstowałem chłopaków batonem i wszyscy zaczęli mocniej cisnąć.

4 - 306 km – na punkt dojeżdżamy już bez Wilka. Pożyczonym smarem smaruję łańcuch bo już mocno chrzęści, wcinam rosół i schabowego z frytkami. Wypijam do tego pierwszą kawę i herbatę. W międzyczasie na punkcie pojawia się też Wilk który od początku narzeka na ból kolana.
Na punkcie niektórzy biorą prysznic, widać już pierwsze oznaki zmęczenia.

Ruszając samotnie z punktu mijam się z Transatlantykiem który właśnie na niego dojechał. Po chwili na sikustopie przegania mnie 20 – Zdzisław Piekarski, ale szybko go doganiam bo nie wie gdzie jechać...
Ja na każdym punkcie studiuję mapkę i staram się zapamiętać całą trasę do następnego punktu, co sprawdza się idealnie prawie do samego końca trasy.
Jedziemy razem obwodnicą Bydgoszczy, w międzyczasie wyprzedza nas po raz kolejny nr 8 (z którym to będę się mijać do samego końca trasy), zapada zmrok. Nie chce mi się tracić czasu na wyciąganie czołówki, więc jadę do punktu pod Toruniem ~20km cały czas z 20'ką, Zdzisławem.


5 - 381 km 22:33 – średnia >30km/h
. Bez problemu trafiamy do punktu przy knajpie. Zajadam się gorącym kubkiem, kilkoma kanapkami, arbuzem, wypijam ciepłą herbata w knajpie żeby się zagrzać, zakładam czołówkę i wio do przodu. Wychodzę na częstsze zmiany żeby nadrobić ostatnie kilometry wożenia się za kompanem. Jedziemy w całkowitych ciemnościach bo beznadziejnej drodze. Masa dziur przy moim szczęściu do awarii może być niebezpieczna... już przed samym Włocławkiem musiałem wyrżnąć mocno w jedną z nich, rozcentrowało się lekko koło.... dopiero w Sanoku zauważyłem że poszła przy okazji szprycha :)
Przed Włocławkiem rozdzielamy się w poszukiwaniu kawałków asfaltu między dziurami. Jadę nawet kawałek ścieżką rowerową, ale często występujące krawężniki są chyba gorsze niż myszkowanie po drodze [;

6 - 426 km 0:30 – na punkt dojeżdżamy tuż po Rafale Łuczaku (solo nr 8, wyjeżdżamy z punktu standardowo przed nim). Na punkcie full wypas :) kanapek i batonów do woli, herbata, kawa, krzesła żeby odpocząć, koc żeby się przykryć...zdecydowanie najlepszy punkt do tej pory.
Dalej na trasę znowu ruszam z 20, i po beznadziejnym wyjeździe kostką brukową z Włocławka (na stojąco nigdy nie pedałuje, a na siedząco strasznie dupsko obijało... ciężko mi tam było) jedziemy bardzo dobrym asfaltem w stronę Soczewki wzdłuż Zarzecza Włocławskiego. Niestety Wisły z powodu ciemności prawie w ogóle nie widać. Za Soczewką odbijamy na Gąbin doganiając powoli nr 64 (dojeżdżałem razem z nim do 2 PK), który przez rozładowane baterie w lampce jedzie niemalże po omacku. A że droga wiedzie tunelem z drzew to nawet światło księżyca nic nie pomaga...

7 - 486 km 3:16 – we trzech dojeżdżamy na punkt w Gąbinie.



Na punkcie trafiamy na młodych gniewnych, co kończy się interwencją policji. Nas szczęśliwie się nie czepiali, i po zjedzeniu m.in. gorącego kubka, wyjeżdżamy z punktu chwilę przed Rafałem. Zdzisław Piekarski żeby zagrzać kolana obłożył je reklamówkami, a na nie założył nogawki. To dopiero metody :) Zakładam na siebie kurtkę.
Oglądamy pierwszy wschód słońca na płaskim mazowszu. Robię kilka zdjęć, ale niestety w ruchu nie jest to takie łatwe :)
We trzech (ja, 20 - Z. Piekarski i 64 – T. Lesiecki) jedziemy do Sochaczewa. Tam 20 odbija w poszukiwaniu apteki, a ja razem z 64 gubimy się co nieco nadkładając kilka kilometrów.


pierwszy wschód słońca w trakcie 'wycieczki' (:


8 - 542 km 6:15
- W końcu spotykamy się w punkcie w Guzowie. A tam znowu pełen wypas :) makaron z sosem, naleśniki, coca-cola, izotoniki.... należą się całej ekipie ATS Siedlce która to przygotowała wielkie podziękowania (robili to z własnej kieszeni).
Z punktu ruszamy już we czterech. Dołącza do nas nr 77 – Szymon Koziatek.
Już przed tym punktem zacząłem odczuwać senność, a jak ruszyliśmy było coraz gorzej. Żeby się rozbudzić włączyłem pierwszy raz mp3'ójkę. Nigdy bym nie pomyślał że Rammstein na pełnej głośności może działać tak usypiająco... Kawałek przed kolejnym PK moja grupka ucieka mi. Nie próbuję ich nawet gonić. Jedyne o czym myślę to spanie. A oglądając nogi współtowarzyszy kręcące się w równiutkim tempie, mam wrażenie jakbym oglądał skaczące przez płot barany. Dobrze że liczyć nie zacząłem.... :p
Słońce już mocno świeci, więc zdejmuje kurtkę.



Guzów.


9 - 594 km 8:53 (doba w trasie)
– Na PK docieram kilka minut po ekipie. Wypijam 4 kawy, coś tam jem. Miałem wielką ochotę położyć się spać. Na rynku, na kostce brukowej. Nic mi więcej nie trzeba było. Ale wiedziałem że przede mną odcinek na którym bardzo łatwo zgubić drogę, i na którym może być to bardzo kosztowne (były na nim 2 punkty krytyczne – przejechanie przez nie skutkowało najpierw karą 12 godzinną, a za przejechanie przez oba – dyskwalifikacja). Zwlekłem się więc jakoś z powrotem na rower i widząc że mp3'jka nic nie daje, próbowałem się skupić na rozmowie. Jechaliśmy parami. 64 i 77 z przodu, ja z 20 z tyłu. Cały czas byłem niesamowicie senny, niewiele pamiętam z naszych rozmów... skupiałem się głównie na zadawaniu jakichś prostych pytań i słuchaniu opowieści 20. Oczy same się zamykały. Kilka razy już niemalże usnąłem. Chciałem rzucić rower i iść spać w krzaki.


10 - 652 km 11:40 - Jakimś cudem utrzymywałem tempo, i po uciążliwym kluczeniu drogą techniczną dowlekłem się razem z chłopakami do punktu we Wsoli. Tu już byłem pewien że legnę na kuszącej trawie i pośpię. Bałem się że zasnę za kierownicą i spowoduje wypadek. Na punkcie zjedliśmy flaki/gulasz, umyłem wreszcie zimną wodą zabłoconą dobę wcześniej twarz.... :) Zrobiłem sobie jeszcze kawusię. Wsypałem 4 łyżki kawy do filiżanki. Prawie pełna była :) zalałem odrobiną wrzątku.... niezła siekiera była :)
Do mojego roweru dobrali się też serwisanci. Wkurzyło mnie to, bo prosiłem żeby nic nie robili... ze zdziwieniem spytali mnie 'nie wchodzi Ci ostatnia zębatka?'. Rzuciłem im krótko żeby doprowadzili rower do stanu w jakim był zanim go dotknęli. Kawa i cała ta sytuacja podniosła mi chyba trochę adrenalinę, i zapomniałem o tym że miałem iść spać. Wsiadłem znowu na rower i we czterech ruszyliśmy w stronę Radomia. Chłopaki coś zwolnili (albo to ja się tak rozbudziłem) i przed samym Radomiem pomimo zwolnienia i czekania na nich miałem 200m przewagi. Przejechałem rondo zjeżdżając pewnie na 9'kę w stronę Rzeszowa i stanąłem w oczekiwaniu na ekipę. Czekam, czekam... nic. Wracam na rondo, nikogo nie ma. Postanawiam ruszyć dalej. Po kilkuset metrach uświadomiłem sobie że źle skręciłem na rondzie... Szybko podpytałem miejscowych jak dojechać do centrum i po wróceniu na właściwą trasę (nadłożyłem kilka kilometrów przez błądzenie po mieście) ruszam w stronę Iłży. Sporo błądziłem, więc byłem pewien że chłopaki są przede mną... więc mocno cisnę żeby ich dogonić. Po zmęczeniu i senności nie ma śladu. Czyżby kawa tak pomogła ? A może zwiększenie tempa ?

Do Rzeszowa jadę wreszcie odcinkiem drogi który jest mi znany. W Iłży chciałem wykręcić maksymalną prędkość. Na zjeździe przy ~70km/h wyjechał mi samochód z podporządkowanej. Na centymetry udało mi się z nim wyminąć i odbić omijając krawężnik. Teraz to mi już całkiem się spać nie chciało :D

11 - 696 km 13:57 – Nie licząc kilku kilometrów za Wsolą, cały odcinek do zajazdu Viking jadę sam. Na PK łapie mnie Brat Cioteczny z Żoną oraz moi Rodzice :) Dzięki temu wreszcie sobie mogę umyć zęby :P Wcinam schabowego z frytkami (posiłek z PK), banany, kawy już nie piję... przelewam za to prawie litr coca-coli do bidonu. Po pewnym czasie do punktu dociera reszta ekipy. W tym 20 już samochodem. Kontuzja kolan wykluczyła dalszą możliwość jazdy. Na punkcie zrezygnował również jadący solo Jurek Tracz (który opowiedział mi co nieco o BB-Tour na maratonie w Radlinie).
Jadę już prawie 30h, ale całkiem przeszła mi senność. Widzę również że wszyscy dojeżdżający na punkt idą spać. Zmotywowało mnie to do dalszej jazdy :) Wsadziłem za pazuchę cieplejsze nogawki i pojechałem dalej. Po kilku kilometrach cały się upociłem przez te nogawki :p ale mijali mnie jeszcze samochodem Rodzice więc im je oddałem z powrotem.
Solo jechałem już do samego końca, czyli ostatnie 300km.
Wreszcie zaczęły się górki. Nachylenia sięgają nawet 8%. Jedzie się wolno, ale jest to przyjemna odmiana w stosunku do wypłaszczonego mazowsza. Kawałek za Ostrowcem łapie mnie deszcz. Zakładam po raz kolejny kurtkę, ale i tak dość szybko deszcz mija i wysycham.

12 - 755 km 17:31
– Wpadam na stację benzynową w Lipniku. Zaskoczony ekspedient jakoś nie bierze ode mnie książeczki w której podbijam pieczątki... Po krótkich poszukiwaniach, znajduję na placu punkt. Poprzedni zawodnik jechał tędy 4-5h wcześniej, więc nikt nie czeka na mnie z zapartym tchem. Z samochodów wygrzebuje się obsługa punktu. Wypijam trochę coca-coli, wlewam kolejny jej litr do bidonu, zjadłem bułkę i pojechałem dalej. Dowiedziałem się w międzyczasie że z punktu za Iłżą wystartował bez spania nr 8 (z którym wyprzedzałem się ciągle od początku trasy), co było dobrą motywacją do jazdy.

W okolicach Łoniowa pojawiają się pierwsze ciekawsze pagórkowate widoki. Wreszcie widać trochę więcej :) Pojawia się za to mały kryzys. Ciężko się jedzie, szukam wymówki żeby stanąć (pffff, ledwo mi się siku zachciało i już staje zamiast poczekać aż się nazbiera :P). Przy przekraczaniu mostu na Wiśle widzę że goni mnie jakiś kolarz. Okazało się że to jakiś autochton wraca z wycieczki. Chwilę zagadał o 'tym słynnym maratonie' i pojechał w swoją stronę.
Wg mojej rozpiski w Nowej Dębie czeka na mnie ciepłe jedzenie, więc zebrałem się w sobie i pocisnąłem szybciej do punktu.

13 - 800 km 19:35
– Na PK dostaje michę pysznego makaronu z mięsem, zagryzam pączkiem. Chwilę muszę czekać na smar który sobie zażyczyłem i po chwili jadę dalej.
Od Radomia cały czas jadę krajową 9'tką. Jest więc bardzo dobry asfalt, i na sporej części trasy szerokie pobocze.
Dojeżdżając powoli do Rzeszowa mam coraz bardziej dość jazdy. Siła niby jest, ale coraz bardziej doskwiera obtarcie pachwiny/uda które pojawiło się już przed Piłą (227km) i coraz bardziej się powiększa. Do tego boli tyłek, drętwieją ręce. Kawałek przed Rzeszowem robię sobie pierwszy postój na trasie poza PK (nie licząc sikustopów i sprawdzania mapy). Kładę się na ławce na przystanku, odpisuję na kilka smsów. Spać się trochę chce, ale bardziej doskwiera ogólne zmęczenie. Dostaje jednak szybko sms'y zwrotne w stylu: 'dajesz kurwa dajesz', 'trzymamy kciuki, napierdalaj!'. 'pół forum śledzi stronę monitoringu', więc głupio było mi tak siedzieć i nudzić ludzi przed komputerami.... :) zebrałem się w sobie, zjadłem 2 batony i batona którego oszczędzałem na czarną godzinę, włączyłem mp3 (tym razem Rammstein mnie nie uśpił :P) i zacząłem cisnąć jak nowy. Na prostej lecę prawie 35km/h, wpadam do Rzeszowa i jak burza lecę dalej.



Zapadła już całkowita ciemność więc pędzę wpatrzony w asfalt w poszukiwaniu dziur. W końcu trafiam na tabliczkę informującą o wyjeździe z Boguchwały.... a przed Boguchwałą miał być PK :P wracam się sprawdzając przy okazji komórkę, w której już mam kilka smsów informujących o ominięciu PK. Nie udaje mi się dodzwonić do organizatora (w sumie dobrze, zapomniałem że jest 15 minut kary za to :P), w końcu załatwiam sobie nr na PK i tam dzwonię. Niestety babka pracująca tam nie potrafi mi wytłumaczyć gdzie pracuje... kluczę w tę i z powrotem by w końcu trafić na PK który znajduję sie jeszcze w obrębie Rzeszowa. Tego to się nie spodziewałem....

14 - 860km 23:23 – na PK siedzi już 8, co trochę mnie zdeprymowało. Zjadam więc tylko kilka bananów, upycham ciastka w jednej z kieszeni i lecę dalej by nadrobić stracony na błądzeniu czas. Zmieniam drugi raz baterie w czołówce. Po kilkunastu kilometrach czołówka znowu pada. Coś nie tak z akumulatorami. Czyżby się nie naładowały ?
Zaczepiam jakąś podpitą grupkę pytaniem o baterie. Zdziwieni odsyłają mnie na pobliską stację benzynową, na której też nie ma baterii... Wracam na trasę i na kolejnej stacji kupuje 9 bateryjek żeby już nie musieć się obawiać stanięcia w polu w ciemnościach.
Trochę mnie to wszystko wybiło z rytmu, dodatkowo pojawiły się podjazdy... zdecydowanie zwolniłem ale nadal jedzie się całkiem nie źle. Po kryzysie sprzed Rzeszowa ani śladu. Pojawia się za to gęsta mgła. Snop światła padający z czołówki przed moimi oczami dodatkowo pogarsza sprawę. Pomimo światła jadę trochę po omacku. Mocno rozglądam się na boki waląc ludziom światłem po oknach w poszukiwaniu remizy na której miał być kolejny PK. Nie miałem ochoty znowu błądzić....


900km w nogach a tu 7% podjazd :)



15 - 904km 1:40
– Remiza była bardzo dobrze oznaczona, i bez problemu dojeżdżam na PK. Rezygnuję z żurku, próbuję zjeść jakąś słodką bułkę bez efektu. Wcisnąłem pół w siebie, wypiłem kawę i pojechałem dalej. Spore problemy z podjazdem pod górkę okazały się być spowodowane złapaniem kapcia... a chwilę wcześniej pomyślałem o tym że chyba mi się uda dojechać bez problemów :) Rozkładam się na środku drogi, zmieniam, pompuję, jadę. Coś opona nie zaskoczyła więc musiałem spuści całe powietrze, poprawić i znowu pomachać pompką. Miło w sumie użyć wreszcie innych mięśni :) Do Sanoka droga już strasznie się dłuży. Przed samym Sanokiem już po raz ostatni, piąty (Płoty, Sochaczew, Radom, Boguchwała, Sanok), trochę błądzę.


za to jaki zjazd [;

16 - 930km 3:30 – Po dotarciu do Domu Turysty wydzwaniam jak szalony dzwonkiem ale zero odzewu.... już miałem dzwonić do organizatora gdy drzwi się otworzyły. Wyciągnąłem z lodówki kanapkę, kupiłem coca-colę i ległem na sofie. O dziwo nie byłem zbytnio senny, ale za to już mocno zmęczony. Na siłę wciskam w siebie bułkę – totalnie nie chce się jeść. Pomimo że siedzę w środku gdzie jest ciepło, jest mi zimno, mam dreszcze. Udaje mi się jednak nie ulec namowom blondynki która zachęcała mnie żebym się w ośrodku przespał... a całkiem fajna była. Kwatera. :)
Wsiadam znowu na rower. Nogi nie chcą zacząć kręcić. Muszę rozbujać najpierw lekko pedały, i później wreszcie lewa noga zaczyna obroty. Jak już się tylko zacznie kręcić to jakoś idzie.
Jeszcze w Sanoku dzwonię znowu do domu turysty żeby dopytać się gdzie mam jechać. Nie chcę mi się już czytać mapy.
Powoli wspinam się na podjazd. Na jednej z serpentyn łapie kolejnego kapcia. Mam już naprawdę dość wszystkiego. Siadam na drodze i powoli robię co trzeba. Szybkim tempem mija mnie 8'ka. A temu to co się stało że tak ciśnie? :P
Zwlekam się na rower i po rozbujaniu pedałów kręcę dalej. Powoli. Bardzo powoli. Łapie mnie jeszcze potrzeba na której spełnienie nie jestem przygotowany :) Nie ma lekko. Pojawiają się problemy z przednią przerzutką. Trzyma na środkowej tarczy i nie chce przerzucić łańcucha w żadną stronę, albo robi to z olbrzymim opóźnieniem (boje się że łańcuch zerwę).
W Bieszczadach wschodzi słońce, podnoszą się poranne mgły... świetne widoki, ale zmęczenie nie pozwala mi się zbytnio nimi cieszyć.


drugi wschód słońca w trakcie mojej wycieczki :)

Nagle pojawia się ostry ból w lewym achillesie. Po kilku kilometrach staje i obniżam siodełko żeby jakoś mu ulżyć. Szczęśliwie nie odpada noga i nie muszę jej podwiązywać sznurkiem, ale i tak jedzie się beznadziejnie. Próbuję jechać bardziej na prawą nogę, ale tu z kolei przypomina o sobie zesztywniała już kostka która bolała prawie od początku trasy i zmuszała do pedałowania środkiem stopy.
Całkowicie wysiadłem psychicznie. Nie ma co mówić o motywowaniu się. Ledwo potrafię złożyć logiczną myśl w głowie. Mam wrażenie jakbym spał z otwartymi oczami (a senny jakoś specjalnie nie jestem). Dziwne w ogóle odczucia miałem. Jakby nogi były osobnym, kręcącym się bytem, na który nie mam wpływu :) ale najważniejsze było to że poruszałem się do przodu. Od Sanoka miałem raptem 46km do następnego punktu, a zajęło mi to 3h 40minut. Chyba 3 krotnie staję na tym odcinku na sikustop, sprawdzam mapę pomimo że droga wiedzie cały czas prosto... Podpytuję o drogę i w końcu skręcam na Równię, gdzie czeka mnie dość stromy podjazd. Zsiadam kolejny raz z roweru żeby ręką zmienić przełożenie z przodu, i kręcę dalej.

17 - 976km 7:09 – W końcu docieram do PK w Zadwórzu. O dziwo raptem 10minut przede mną na punkt przyjechał 8. Widzę po nim że jest chyba w podobnym stanie do mnie. Siedzimy przy stole bez słowa. Włącza mi się jeszcze podryw i zagaduje do dziewczyn obsługujących punkt czy będą na wtorkowej imprezie na zakończenie :) Na siłę wciskam w siebie grześka, wypijam już sam nie wiem po co kawę (wypiłem jej już dobre 3-5 litrów). Dziewczyny mówią, że jakieś 20km wcześniej są już kolejni zawodnicy.
Oho. Tego było już za wiele :D To ja się tyle męczę, nie śpię, żeby mnie teraz jeszcze ktoś przeganiał ? Wsiadłem na rower zostawiając 8 na punkcie i kręcę z zaciśniętymi z bólu zębami dalej. Choć zęby to już wcześniej mi się same zaciskały z braku jakiegoś magnezu czy ze zmęczenia... kto wie.
Na odchodne dziewczyny mówią mi jeszcze że mój Tata na mnie czeka. Ledwo kontaktowałem a tu jeszcze taka informacja. Nie potrafiłem jej ogarnąć :)
Po kilku kilometrach sprawa się wyjaśniła. To kolega Senes wyjechał samochodem żeby mnie wesprzeć. Podpytuje go o dętkę (obie zapasowe już zużyłem a nie chciałem tracić czasu na łatanie) ale niestety nie ma żadnej. Bardzo podniosła mnie na duchu jego obecność i na najcięższy podjazd na całej trasie wjeżdżam bardzo sprawnie (jak już stanąłem i sobie zmieniłem przełożenie z przodu). A że kolana nie bolą, to nawet pierwszy raz na trasie wstałem żeby na chwilę popedałować na stojąco :)
Senes ostrzega mnie przed niebezpieczeństwami na zjeździe (żwirek), i czeka na mnie samochodem co kilka zakrętów. Wg informacji z ostatniego punktu jeszcze 10km do końca. Zapomniałem o wszelkim bólu i finiszuję prawie 40km/h na prostej. Gdy już zostało raptem kilka kilometrów do końca nagle minąłem tabliczkę 'Ustrzyki Górne 15km'. Kolejny dół motywacyjny, i z mocnego, tempo spadło do 22km/h na prostej. Do tego Senes uciekł mi na metę żebym jej nie ominął. Strasznie męczyłem się na końcówce.


wreszcie upragniona tabliczka (:

Meta:

18 - 1008km 9:02
– Szczęśliwie dojeżdżam w końcu do Ustrzyk. Wpadam na metę zamiast w bramę startową wjeżdżając niemalże do łazienki. Zsiadam z roweru który odbiera ode mnie Senes i siadam na ławce przy organizatorach. Ludzie coś do mnie mówią, ale niewiele rejestruje. Aż mi głupio wobec Senesa który tak mi pomógł, że nie mam siły z nim porozmawiać.

6 minut po mnie na metę wpada 8. A że wystartował 7 minut później to zajmuje miejsce tuż przede mną :) Ale nie ma to najmniejszego znaczenia (szczególnie że jest on w innej kategorii). DOJECHAŁEM!!!


Podsumowanie:

48h 32minuty zajęło mi przejechanie 1033km (w tym wszystkie błądzenia, nie wiem ile miała oryginalna trasa...)

W ciągu tych dwóch dób:

39h 59minut spędziłem na rowerze
8h 33 minuty odpoczywałem poza rowerem
25,83km/h wyniosła średnia prędkość
70,46km/h maksymalna prędkość
~340km przejechałem solo


Zjadłem:

(mniej więcej)

15 bananów, 5 bułek, 8 słodkich bułek
5x kanapki z chleba tostowego
2x Schabowy z frytkami
2x makaron z sosem
2x naleśnik z dżemem
gulasz z chlebem
rosół
trochę arbuza
~15 różnych batonów

Wypiłem:


13 bidonów x 0,8L
15 kaw (w tym jedna super mocna :P)
8 herbat
3L Coca-coli
2x gorący kubek
2x izotonik

łącznie co najmniej 10,4L + 3L + 1,5L + 3 L + 0,5L + 1L ~=19 litrów płynów (możliwe że więcej, nie pamiętam dokładnie ile bidonów pochłonąłem)

Jako jeden z nielicznych (wraz z Wilkiem) jechałem bez SPD'ów czy innych zatrzasków/nosków.

Poza sikustopami, kilkukrotnym ubraniem kurtki i jej zdjęciem, sprawdzaniem mapy (jak mi się na rowerze nie chciało wyciągać jej z foliowego woreczka), 2 krotnym zmienieniem dętki i obniżeniem siodełka, miałem jedynie jeden postój na odpoczynek (przed Rzeszowem) poza PK.

Całą trasę ubrany byłem w termoaktywną (taaa...) bluzkę z dlugim rękawem, na to rowerową koszulkę (kieszenie ważna rzecz), spodenki rowerowe z wkładką, nogawki, nakolanniki. Jak było zimno/mokro to zakładałem kurtkę, ew buffa.


Z 85 startujących osób, na metę z powodu kontuzji dojechały tylko 73. Jedyna kobieta dojechała z czasem 68:38.

Licząc Zdzisława Kalinowskiego (solo + wóz techniczny, poza kategorią) i Rafała Łuczaka (pierwszy solo na mecie, nr8 ) dojechałem na metę jako 17 :)


Poczekałem chwilę na pokój, udało mi się jeszcze wziąć prysznic i ległem na łóżku. Na dobranoc jeszcze Raptor pytał jak tam żyję, ale nawet nie wiem czy mu coś odpowiedziałem :)


Koniec! :)

Wielkie podziękowania dla wszystkich tych którzy mieli swój udział w moim sukcesie :) Czyli dla Wilka i Transatlantyka którzy udzielili mi wielu cennych rad o BBT, dla Cinka który nie mógł czekać z batonami w lepszym miejscu, i dla Senesa bez którego końcówka byłaby sporo trudniejsza. Oczywiście również dla wszystkich forumowiczów którzy wspierali mnie sms'ami i trzymali kciuki przed monitorami. I Sławkowi za kask. Dzięki!


Trasa:
?131204416958536#lat=52.04404&lng=19.2865&zoom=9&type=0

Sorry że tak dużo tego wyszło :P




Kilka godzin po mnie na metę dojechał Transatlantyk i Wilk. Wieczorem przeszliśmy się na wspólną kolację i obgadywaliśmy cały wyścig.
Następnego dnia bardzo łatwo było rozpoznać uczestników maratonu. Kaczy chód, problemy szczególnie z chodzeniem w dół, powolne siadanie i wstawanie... Do tego stoły zastawione butelkami po piwie... na sportowców to my nie wyglądaliśmy :P



Po uroczystym rozdaniu pamiątkowych platerów udaliśmy się we czterech (dołączył do nas Senes) na śniadanie i wkrótce się pożegnaliśmy.


nie lubię poniedziałków :P z Transatlantykiem, Wilkiem i Senesem




Ja zostałem jeszcze na wieczorną imprezę dzieląc się ciągle z pozostałymi zawodnikami trudami trasy i wymyślając coraz to nowe patenty. np. rękawiczki z blokami (ala buty spd), blok na tyłku/siedzonku. To by dopiero sztywność była! :)
Ew sposób na turbodrzemkę: trzeba wypić ultramocną kawę i pójść spać zanim zacznie działać :)

Na imprezie grało dwóch panów na gitarze i akordeonie śpiewając hity sdm'u, wolnej grupy bukowiny, szanty etc... Było miło, ale że wszyscy byli umęczeni to o 21:30 impreza właściwie się skończyła :) Posiedziałem prawie do północy w skromnym towarzystwie, a jak już wszyscy poszli spać, to wsiadłem na rower żeby podprowadzić kawałek Emesa (http://north-south.info/pl/).
O dziwo jechało mi się bardzo dobrze (choć tyłek bolał.... :p). Po 16km dojechaliśmy już razem do ogniska gdzie siedzieliśmy przy piwie prawie do 3 rano :)



Rano Emes rozdawał autografy na ulotce Zdzisława Kalinowskiego i jego rekordu Guinessa, i po pamiątkowym zdjęciu z Emesem pojechałem na autobus.






Co ciekawsze sms'y jakie dostałem:

nie ma odpoczywania. jechać trzeba bo nie wygrasz

TdF właśnie się skończył a Wy ciągle jedziecie :) Pół forum ogląda stronę monitoringu

dajesz kurwa dajesz! Trzymamy kciuki mocno za Was trzech

wax trzymam kciuki. napierdalaj :)

nakurwiaj!!!!!!!

a tu dwa ciekawe:
drzemka i do boju

a po chwili:
do boju bez drzemki

na mecie będzie piwko, nagie kobiety u stóp. no dobra. to chociaż paluszki i kupa satysfakcji. dasz radę!

dajesz, dajesz. ja nawet piwo pije za powodzenie

też miałem ochotę... choć na mecie odmówiłem piwa. w takim byłem stanie, o!

co Ty odpierdzielasz? dajesz do końca! nie bądź pipą!

to my tu męczymy się i denerwujemy przed komputerami, a Ty chcesz rezygnować?
biedactwa.... :P

nakurwiaj bo opuszczę pustelnię wiadomego pochodzenia :wink:

idę spać. jak wstanę chciałbym przeczytać że Ci się udało
też bym chciał :P

jestem zła więc mnie lepiej nie denerwuj :P


i zwycięzca konkursu (prawie z roweru spadłem jak przeczytałem :P):
bądź zieloną wyspą na morzu kryzysu



Edit: dodane 2 kilometry przejechane po Świnoujściu (na prom, i z promu na start ostry). Przewyższenia ściągnięte od Wilka (licznik który mi zliczał przewyższenia zresetował mi się w połowie trasy... szczęśliwie drugi działał do końca :P)

Galeria:
Bałtyk-Bieszczady Tour 2011


Jak komuś się nudzi to zapraszam na:
http://www.wyprawyrowerem.yoyo.pl/Wyprawy.html
  • DST 1035.20km
  • Czas 40:05
  • VAVG 25.83km/h
  • VMAX 70.50km/h
  • Podjazdy 4837m
  • Sprzęt Szosówka - pęknięta rama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 2 lipca 2011 Kategoria >100, Rekordy i hardkory

Ironman Triathlon

Ironman Triathlon
czyli
3.8 km pływania, 180 km jazdy na rowerze, 42.2 km biegu
(w 17 godzin)
(okiem leszcza :D)
Podkład: www.youtube.com/watch?v=0W2ufyr9Q7k&list=PL5E22083F3D52087E

O Triathlonie Ironman pierwszy raz usłyszałem ~2 lata temu. Brzmiało to wtedy bardzo nieosiągalnie, bo na rowerze podobny dystans zajmował mi około 10 godzin, przy czym byłem po tym nieźle zmęczony... a gdzie tu jeszcze myśleć o pływaniu i przebiegnięciu maratonu.

Ale czas zrobił swoje. Wyćwiczyłem się na rowerze, z pływaniem długich dystansów nigdy nie miałem problemów... a w tym roku zacząłem nawet trochę biegać :D Maraton to zdecydowanie moja triathlonowa pięta achillesowa.

Pomysł wystartowania chodził mi po głowie od jakiegoś czasu, a 2 maja przypadkiem trafiłem na stronę Extremalnej Soboty. Po krótkiej korespondencji z organizatorem, 4 maja zgłosiłem swój udział.



To teraz do rzeczy.

Po wspaniałej gościnie u Memorka, ale niestety kiepsko przespanej nocy, budzik dzwoni o 4:35. Zwlekam się z łóżka, ubieram ciuchy rowerowe. Jemy wspólnie śniadanie (po dość późnej i bardzo obfitej kolacji, jedynie ~pół paczki makaronu), i chwilę po piątej wsiadamy na rowery by dojechać niecałe 6km do jeziora Głębokiego, na którym to zaczyna się triathlon.

Pogoda nie rozpieszcza. 12 stopni, kałuże na drodze i lekka mżawka. Do tego dość silny wiatr zachodni.


Na starcie jest już spora grupa zawodników (miały startować 40 osoby). Zdejmuje ciuchy rowerowe, przygotowuje wszystko co mi będzie potrzebne na rowerowym etapie i ubieram piankę. A później z powrotem ubieram nogawki i kurtkę bo zimno... :P

Rower stawiam na stojaku koło kosmicznie wyglądającego roweru czasowego Pawła G, który celuje w czas poniżej 10,5h... Ciekawostką są dla mnie jego przypięte już buty do roweru. Najlepsi, żeby nie tracić czasu na postojach, po wybiegnięciu z wody od razu wskakują na rower nie zakładając butów. Dopiero po rozpędzeniu się, wkładają nogi do butów.... (tak wieść niesie, nie dane mi było być tego świadkiem)
Kosmos.

Pływanie:
W końcu pada hasło do przygotowania się do startu.
Wchodzę na chwilę do wody żeby się oswoić, i żeby woda w piance się zagrzała :)
Po haśle: start! prawie wszyscy ruszają z kopyta do wody i zaczynają płynąć kraulem. Ja ustawiony z tyłu zaczynam męczyć swoją wyćwiczoną żabkę. Płynie się bardzo dobrze, nie jest za zimno, nie ma fal które często utrudniają pływanie na otwartych zbiornikach. Część osób przechodzi również do żabki.
Do przepłynięcia mamy 4 pętle po 950m = 3,8km. Zakładałem zmieszczenie się w 2h. Na początku pływania wyprzedzam kilka wolniejszych osób, i po 500m płynę na równi z kolegą który również 1. raz startuje w Triathlonie, oraz dwoma innymi osobami.

Pętla jest podzielona na trzy części. Pierwsze dwie mam wrażenie że płynie się sporo łatwiej niż trzecią. Albo z racji na wiatr, albo jakiś prąd wodny... albo psychika :)

Po 1. pętli na brzegu zagrzewa mnie do walki Memorek. Wskakuje z powrotem do wody i nieco zwalniam na 2. pętli. Od razu robi mi się zimno, więc nie ma zmiłuj... muszę przyspieszyć.

Wyprzedzają mnie obaj Panowie z którymi płynąłem. Trzymam się w odległości kilkudziesięciu metrów za nimi całą drugą i trzecią pętlę.

Na 4. pętli zaczynam finiszować wyprzedzając ich obu + dodatkowego gościa którego nawet nie podejrzewałem że dogonię. Pływanie poszło nie źle. Nikt mnie nie zdublował... ba! Brakło mi ~400m żebym sam kogoś zdublował :) W wodzie zeszło mi niecałe 1,5h, czyli 30min szybciej niż zakładałem.


Jazda rowerem:
Dzięki ostrej końcówce wyskakuje z wody mocno rozgrzany, i biegnę - razem z Memorkiem który w międzyczasie zrobił sobie trening rowerowy - do swojego roweru. Wycieram się (choć w sumie nie ma to większego sensu bo pada deszcz...) i wskakuje w jeszcze suche rowerowe ciuchy.


Żegnam się z Memorkiem (zakazana jest jazda parami, również z innymi zawodnikami) i ruszam z kopyta pod wiejący w twarz wiatr, ciągnący za sobą niemalże poziomo padający deszcz.

Mimo to średnia na pierwszych 10km ~35km/h. Trochę się później opanowałem, bo jednak jeszcze 170km przede mną, i starałem się trzymać ~30km/h.

Trasa wiodła przez 3 pętle + dojazd na tor kolarski w Szczecinie. Było więc na niej 11 nawrotów o 180 stopni. Jak dla mnie spory minus dla organizatorów.

#lat=53.50275&lng=14.6434&zoom=10&type=0


Na 40km wyprzedzam pierwszą osobę, chwilę później kolejną. Przy każdym nawrocie mierzę odległość do jedynej kobiety startującej w Triathlonie. Powoli się do niej zbliżam. Bardzo powoli.

Po 100km jestem już 350m od niej, i wpadam w dziurę... Pęka szprycha, nie wytrzymuje wentyl... Szybko wyrywam szprychę i rękami które w moment bardzo zmarzły (temperatur nadal oscyluje w granicach 13 stopni) próbuję zmienić dętkę. Stres robi swoje... Najpierw zakładam z powrotem złą dętkę, później zakładam dobrą która okazuje się być felerną.... szczęśliwie miałem dwie na zmianę i mogę jechać dalej.
Niestety moja kobieca muza i motywacja w międzyczasie zrobiła taką przewagę, że postanawiam jej odpuścić i jej nie gonić. W ramach tego zakładam na spokojnie mp3'ójkę i idę za potrzebą.
Przez awarię straciłem ~20minut. W trakcie postoju wyprzedziły mnie 3 osoby.

Ale odpoczynek zrobił swoje, i pomimo ciągle padającego deszczu i męczącego wiatru znowu ruszam z kopyta szybko mijając dwie z nich i już na ostatniej pętli trzecią.
Ostatnią pętle jadę już na spokojnie. Robię sobie krótkie postoje na dwóch punktach kontrolnych (PK).

Do toru kolarskiego dojeżdżam ~14:30. Średnia z roweru >29km/h.
Cała trasa była niesamowicie płaska, czego bardzo nie lubię... wyszło około 280m przewyższenia na 180km (nie założyłem licznika od początku więc wartość przybliżona).


'Bieganie':
Zdejmuje buty, wycieram stopę, zakładam adidasy. Niestety coś mi się pomieszało i przygotowałem sobie tylko jedną suchą skarpetkę na zmianę. Wiele to w sumie nie zmienia, bo i tak dość szybko buty przemakają...

Około 15 ruszam na trasę maratonu. Przede mną 42,12km. Jest to mój pierwszy maraton w życiu...

Po kilku krokach okazuje się, że nadciągnąłem sobie na rowerze ścięgna z przodu kostki w obu nogach. Niezbyt optymistycznie mnie to nastraja...

Do przebiegnięcia jest 6 pętli wokół jeziora Głębokiego, 5 km odcinek do Pilchowa i z powrotem, i powrót na tor kolarski. Cała trasa praktycznie idealnie płaska, wzdłuż jeziora, w większej części ścieżka pochylona lekko z prawo...


Pierwsze 3 pętle idą mi całkiem dobrze. Próbuję się trzymać metody Galloway'a, czyli ~1,6km biegu, minuta marszu. Niestety nadciągnięte ścięgna w kostce zmuszają mnie do dłuższych przerw na marsz, a na końcówce trzeciej pętli mocno zaczyna boleć mnie kolano, co niestety nie pozwala mi więcej na bieg.
Czyli kolejne ~23km muszę przejść.

A i z tym nie jest tak łatwo. Podczas chodzenia ścięgna w kostkach bolą bardziej niż przy bieganiu, zaczynają się naciągać achillesy, pobolewa prawe kolano (przy bieganiu wysiadło lewe), zaczęły się robić odciski na stopach...

Na 4 pętli wyprzedza mnie jedyna kobieta, Agnieszka (nie dane nam się było poznać...). Na pytanie o wolniejszą siostrę odpowiedziała uśmiechem (albo mi się przywidziało :P), odpowiedziała przecząco i pobiegła dalej.

W międzyczasie wyprzedziło mnie jeszcze całe grono innych osób. Praktycznie wszyscy mnie wyprzedzili w trakcie mojego maratonu.

Najgorzej było na 5 pętli. Idę coraz wolniej... Coraz częściej muszę się rozciągać, był nawet moment kiedy obie kostki i kolana mi tak zesztywniały że musiałem stanąć. Czyżby to już koniec? Kilka minut zeszło zanim doszedłem do siebie i znowu ruszyłem.
Po 5 pętli zrobiłem sobie dłuższy postój na jednym z PK. Posiedziałem chwilę, pogadałem... wypiłem dwie kawy bo po ostatnich dwóch kiepsko przespanych nocach i dzisiejszym zmęczeniu już mnie nie źle sen nużył...
W tym momencie do PK podszedł chłopiec pytając czy nr 26 to już skończył. Zaraz zaraz... przecież 26 to ja! :D To Memorek wraz z synami ruszył mi na ratunek :) Zamieniliśmy kilka słów po czym ruszyłem samotniej dalej.
Na 6 pętli gadam sam ze sobą, śpiewam... wszystko byle nie zasnąć i nie myśleć o bolących nogach. Pod koniec pętli dołącza do mnie Memorek i idzie ze mną do końca, czyli jakieś 9km (regulamin dopuszcza bieganie/chodzenie z innymi, na rowerze było to zabronione). Po 14h samotności, dużo przyjemniej idzie się w czyimś towarzystwie.

Na drodze do Plichowa wyprzedza mnie kolejna osoba. Czyżbym był już ostatni ?

Wracając z Plichowa mijamy jeszcze jednego osobnika.... i to biegnącego! Do tego jasno stwierdził, że za nim już nikogo nie ma... Zmotywowało mnie to, adrenalina skoczyła... i nagle prawie nic nie bolało. Zmusiłem się do dużo szybszego marszu... Szliśmy z Memorkiem do mety ciągle oglądając się za siebie... pewnie gdybym zobaczył rywala to jeszcze bym biec zaczął :D Choć i tak miejsce nie miało tu żadnego znaczenia... liczył się sam fakt ukończenia.

W końcu, po 1,5h moczenia się w wodzie, 6,5h moknięcia na deszczu i walce z wiatrem na rowerze, i 7h męczarni w trakcie maratonu dotarłem ostatecznie jako przedostatni do mety (po moim finiszowaniu ostatni był w końcu pół godziny za mną.... :P)


Zajęło mi to 16 godzin i 3 minuty. Czyli o 4 minuty dłużej niż zakładałem :D i aż 57 minut przed końcem czasu.


Najtrudniejszy był dla mnie oczywiście maraton, zajął mi prawie tyle samo czasu co pływanie i rower razem wzięte, i do tego kosztował dużo więcej wysiłku (głównie psychicznego). Siłowo wytrzymałbym sporo więcej, ale niestety stawy okazały się (nie było to zdziwieniem) moim najsłabszym ogniwem.

Jestem Ironmanem!


I z racji na warunki, to nawet śmiem się nazwać nierdzewnym Iron Manem :P



Z ~40 opłaconych, wystartowało około 30 osób (2 zrezygnowały parę minut przed startem). Zawody ukończyły 22 osoby.



Na mecie dostałem pamiątkowy medal, chwilę pogadałem i Memorek odwiózł mnie samochodem do siebie. Po długim gorącym prysznicu, gorącym rosole próbowałem spać, co niezbyt mi wychodziło...
O 8 rano pobudka, i z powrotem w pociąg do Krakowa. Rano miałem sztywne kostki... ale już się rozruszałem nieźle, i poza mocnym bólem w prawym kolanie (tylko podczas chodzenia po płaskim.... ) można powiedzieć że jestem w całkiem niezłym stanie :)

W trakcie jazdy rowerem miałem też pomysł odbicia 4km w bok, żeby zaliczyć gminę Nowe Warpno... na każdej z 3 pętli mnie to kusiło, ale udało mi sie powstrzymać gminne szaleństwo w mojej głowie :)


Zjadłem:
rano ~pół paczki makaronu, 4 bułki, ~20 batonów, 3 banany.

Wypiłem:
na rowerze 1,5L wody, 0,8L soku, 0,8l isostaru.

w trakcie maratonu ~2L soków + dwie kawy.

Jeśli przyjdzie mi do głowy start w przyszłym roku, to tylko jeśli najbliższy rok będę regularnie biegał (:


Galeria:

https://picasaweb.google.com/waxmund/IronmanTriathlon02


Jak komuś się nudzi, to zapraszam na:
http://www.wyprawyrowerem.yoyo.pl/
  • DST 186.29km
  • Czas 06:25
  • VAVG 29.03km/h
  • VMAX 45.66km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Podjazdy 280m
  • Sprzęt Szosówka - pęknięta rama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 11 czerwca 2011 Kategoria >30km/h, >200, Rekordy i hardkory, >400km, >100

Maraton w Radlinie - 500km/24h. II miejsce!

W kwietniu pierwszy raz przekroczyłem 300km (przejechałem 400km :p), przyszedł czas na 500km. Tym razem wystartowałem w zorganizowanej imprezie, dzięki czemu miałem szansę sprawdzić swoją formę na tle innych i zakwalifikować się do BB-Tour.


O 5:20 pobudka. Na śniadanie tradycyjnie paczka makaronu i z Rybnika od siostry ciotecznej Adrianny u której nocowałem, ruszam w stronę Radlina.
Jadę z pełnymi sakwami, z plecakiem, jedzie się dobrze ale bardzo powoli, szczególnie że po drodze jest nawet 10% ścianka. Po drodze mija mnie samochodem Symfonian trąbiąc jak najęty... :p

Po ~20minutach docieram do Radlina, spotykam Symfoniana i zapisujemy na listę żeby razem jechać. Czekając na oficjalnie rozpoczęcie żremy bułki. Bo przecież co to jest paczka makaronu na śniadanie....

Po krótkim przemówieniu Pani Burmistrz, wspólnym zdjęciu, startujemy w trzeciej grupie. Grupy były puszczane co 5 minut, więc wyruszamy o 8:10.
Pierwsze ~500m bardzo niemrawo, przy pierwszej okazji źle skręcamy..
Ale i tak bardzo szybko dopadamy pierwszych maruderów z poprzedniej grupy.
Jedziemy szybko ale dość spokojnie. Dużo przetasowań w grupie, wyprzedzania wolniejszych osób, szukania drogi...
Niestety kartka na której była rozpisana trasa była bardzo niezrozumiała i mieliśmy z tym kilkukrotnie małe problemy.

Po kilku kilometrach wyklarowała się już grupka. Było w niej 3 gości w strojach z BB-Tour, kilku równie groźnie wyglądających a również nie znanych mi typów, i na doczepkę ja i Symfonian. Tempo wzrosło, szczególnie na podjazdach mocno cisnęliśmy. Mając w pamięci relacje Wilka z zeszłorocznego BB-Tour zastanawialiśmy się czy im nie odpuścić... ale postanowiliśmy spróbować naszych sił i powalczyć.

Na pierwszym postoju w Głubczycach (56km) podbijamy pieczątki na kartkach kontrolnych. Ja chciałem się tradycyjnie poprzeciągać, wysikać, napełnić bidony.... grubo się myliłem licząc na takie luksusy.
Na stacji zabawiliśmy chyba niecałą minutę i pojechaliśmy dalej.

W okolicach Ucieszkowa wypadł mi jeden z bidonów. Po chwili namysłu, zawróciłem po niego. Grupa oczywiście zniknęła mi w moment z oczu i przez dobre kilka kilometrów sukcesywnie ich goniłem.

Wyczyn ten (też po zgubieniu bidonu) powtórzyłem jeszcze raz na tej pętli, ale tym razem Symfonian poprosił żeby na mnie chwilę poczekali zwalniając do tych 30km/h na prostej, co zdecydowanie ułatwiło mi dogonienie grupy.

Kolejny punkt kontrolny niemalże omijamy. Przy nawrocie na żwirze wywracam się lekko bez żadnych strat w sprzęcie. Podbijamy karty, tym razem zdążyłem napełnić bidony i napchać kieszenie batonami, i po chwili jedziemy dalej. Poza mną i Symfonianem nie zauważyłem żeby ktoś uzupełniał w większych ilościach swoje zapasy żywieniowe...
Jurek Tracz np na punkcie poprosił jedynie o kubek Coli... Na czym oni jadą? :/


~10km odcinek od Kotlarni do Sośniowic jedziemy po niesamowicie dziurawym asfalcie, co przy liczącej w tym momencie około 7 osób grupie jest sporym zagrożeniem. Jedziemy rozproszeni całą szerokością jezdni, dają się słyszeć tylko złowiesze mruknięcia :)



W Sośniowicach niestety nie zauważamy skrętu i dojeżdżamy do Gliwic. Nadrobiliśmy przez to jakieś 11km. Kolejny punkt kontrolny przy Plichowicach na drodze nr 78. Podbijamy karty w Żabce, wypiłem pół litra kupnego soku w 10 sekund, resztę wlałem do bidonu, i lecimy dalej.

Dopytałem czy w Radlinie (160km) jest przewidziany jakiś dłuższy postój. Odpowiedź brzmiała: tak, jakieś 3-5 minut.

Zdążyłem zjeść trochę żurku i się wysikać chociaż :)


Lecimy dalej już w bardzo okrojonym składzie. Tj ja, Symfonian, Jerzy Tracz, Jacek Kozioł i jeszcze jeden gość którego godność nie jest mi znana.


Po zbyt długim dla chłopaków postoju, od razu ruszyli z kopyta. Na podjeździe odpuszcza Jerzy Tracz, na drugim podjeździe zostaje ja z Symfonianem. Dalsza jazda z Jackiem jest poza naszym zasięgiem, szczególnie biorąc pod uwagę że jeszcze ponad 300km przed nami.

Robimy krótki postój, dopada nas Jurek, i we trzech lecimy całą pętle. Jurek też okazuje się dla nas za szybki na podjazdach... (które uważałem za swoją dość mocną stronę :D heh...). Szczęśliwie doganiamy go na wypłaszczeniach i tak się ganiamy nawzajem na górkach. Jurek praktycznie całą pętle nas wiózł na kole o ile górek nie było...

Tym razem na punktach kontrolnych na spokojnie napełniamy bidonu i uzupełniamy zapasy jedzenia (jedliśmy głównie w trakcie jazdy...). Ba! Nawet głowę na tej pętli podniosłem i okolicy się co nieco przyjrzałem. Zauważyłem że np Odrę przekroczyliśmy.... Z 1. pętli nie pamiętałem nic a nic :p


Dopytujemy się też Komandora (organizatora) rajdu jak mamy jechać przez Sośnice, żeby tym razem nie nadkładać zbędnych kilometrów. Odcinek drogi który poprzednio ominęliśmy, okazuje się mieć beznadziejną nawierzchnię, co w połączeniu z poprzednim odcinkiem, daje nam około 15km po niesamowitych dziurach. Niezbyt optymistyczna opcja do jazdy nocą...

W okolicach 300km mam lekki kryzys, ale przemówiłem sobie do rozsądku batonem i pomogło :)

Jurek (<40h na BB) z którym jechaliśmy drugą pętle, nasz czas po 300km skwitował krótko:
oj kiepsko, kiepsko.... :D

W Radlinie spotykamy już dużą grupę osób która kończy tu swoją trasę (300km). Jurek który planował zrobić 500km, stwierdził że jedzie na grilla i piwo...
Wyciągam bluzkę z długim rękawem (cały czas jadę w nogawkach i krótkich spodenkach) którą schowałem po pierwszej pętli, i ruszamy dalej w trasę we dwóch.

Jedziemy spokojnym tempem, trochę zaczynamy marznąć, ubieramy się. Na punkcie na stacji w Głubczycach (370km) robimy dłuższy postój na kawę. Dogania nas tu Jacek Kozioł, który wcześniej zgubił drogę nadrabiając 30km.
Znając jego mocne tempo, ruszamy pierwsi.

Na stacji wyciągam moją tajną broń - mp3'ójkę :D

Oczywiście Jacek dość szybko nas dogania na podjeździe. Na zjeździe i prostej my doganiamy Jacka... Na podjeździe ucieka jeszcze raz... a później mu się osłabło.

Włączyłem mp3 bo trochę mi się nudziła jazda w ciemnościach i zacząłem cisnąć. Chłopaki szybko siedli mi na kole.. Licznika swojego nie widziałem, ale Symfonian mówił że koło 40km/h jechaliśmy na prostej.

Na punkcie przy restauracji w Kędzierzynie (400km) dopadamy grupkę. Dowiadujemy się, że przed nami jest jedynie samotnie jadący Raptor.
Wciskamy w kieszenie batony i bułki, uzupełniamy bidony. Grupka już ruszyła, Symfonian kręcił nosem żebyśmy ich nie gonili, ale dał się namówić na gonitwę. Po kilku zakrętach wyprzedzam całą ekipę, ale nie ma chętnych do ciśnięcia za mną, więc chowam się za kolegą który ma bardzo dobrą lampkę.... :) Przynajmniej mam teoretyczne szanse ominąć dziury... Moja lampka przy większych prędkościach takich szans nie daje.


Na dziurawym odcinku mocno zwalniamy chowając się za dwoma gościami z dobrymi lampkami, którzy oświetlają oba pasy. Na jednym z podjazdów pocisnąłem trochę (nikt nie gonił...) co dało mi możliwość spokojnego wysikania się i jechania dalej z grupą.

Na punkcie kontrolnym (435km) podbijamy karty.

Do mety zostało ~75km, siły mam dużo, zapasy batonów po kieszeniach, bidony prawie pełne. Postanawiam uciec grupie.

Zauważył to oczywiście Jacek Kozioł i zaczął mnie gonić. Jak się później okazało, sytuację wykorzystał też Symfonian siadając mu na kole...

Symfonian mimo to odpadł, a Jacek gonił mnie przez dobre 10km. Widziałem że mu nie ucieknę, więc zwolniłem trochę (i odpocząłem), i jak już czułem jego oddech na plecach, spróbowałem uciec jeszcze raz. Zwiększyłem przełożenie na podjeździe, pocisnąłem na maxa skracając całkowicie zakręty na zjeździe i uciekłem mu znowu na 200m.

Dalej chyba minimalnie szybciej jechałem. Na punkcie w Radlinie (25km od początku ucieczki) wbiegam po schodach po pieczątke, ładuje 4 batony w kieszenie, uzupełniam bidony, zmieniam baterie w przedniej lampce i jadę z powrotem do Plichowic (ostatnie 50km).

Mijam po drodze Jacka który szacuje że ma jakieś 3 minuty straty. Malo.


Z nowymi bateriami wreszcie coś widzę przed sobą, co pozwala mi na zdecydowaną jazdę. Po około 15km mijam jadącego z naprzeciwka Raptora, który to wygrał wyścig. Ma ~godzinę przewagi nade mną. Jego to już na pewno nie dogonię....

Ale jadę drugi, więc i tak jestem z siebie niesamowicie usatysfakcjonowany.

Licznik pokazuje 500km (uwzględniając poranny dojazd do Radlina i nadłożenie drogi jadąc przez Gliwice). Średnia powyżej 30km/h...
Czyli około 4km/h szybciej niż zakładałem. Czyli dużo szybciej dla niezorientowanych (:

Tu zaczynają się problemy....



Tuż po skręcie z drogi nr 78 do Plichowic wpadam w potężną dziurę (dobrze że OTB nie było...) i łapie 2 kapcie na raz. Co uwzględniając to że mam tylko jedną dętke, a pompkę wiózł tylko Symfonian nie jest zbyt dobrą nowiną....


Na piechotę cisnę do punktu kontrolnego.

Po ~3km marszu dopada mnie Symfonian z Jackiem. Symfonian rzuca mi dętke i pompkę i cisną we dwóch dalej. Robię co trzeba, i jak się okazuje ze stratą 12minut jadę już powoli za nimi. Nie ma szans żebym ich dogonił z ledwo napompowanymi kołami na 25km odcinku.


W Rybniku łapie kolejną gumę. Tym razem to się już naprawdę zdenerwowałem. Napisałem sms'a Symfonianowi z prośbą o podrzucenie mi dętki jak już dojedzie na metę i na piechotę idę przez prawie godzinę. Symfonian w końcu dojeżdża z dętką pożyczoną od Raptora, zmieniam pana, i po kilkunastu minutach udaje mi się dotrzeć do mety.

Dystans: 532,96km

Średnia (bez marszu): 30,12km/h

Średnia (z marszem): 28,71km/h


Od razu widać nieścisłość co do zajętego przeze mnie miejsca...
Otóż klasyfikacja była jedynie dla 450km... czyli jeszcze przed moimi problemami :) dowiedziałem się o tym dopiero jak dojechałem do końca...

500km przejeżdżaliśmy jedynie w ramach bicia rekordu klubu Sokół, który to był organizatorem tegoż maratonu.




Krótkie podsumowanie:

zjadłem:
niewiele. nie było czasu :D z grubsza:
rano paczkę makaronu, około 15 małych batonów z czekoladą/musli, 4 grześki, ~8bułek z salami i serem, do tego jakieś 8 bananów.


wypiłem (mniej więcej):
5L isostaru
1L soku tymbark
4L wody
0,5L Coli
1 kawę

czyli około 11L picia.

krzaków szukałem 5 krotnie [;


Średnia po 200km: 32,5
po 300km: 31,3

czyli jechaliśmy coraz wolniej.... :p

Czas jazdy z postojami dla 450km: 17h 20 min.


Był to mój pierwszy występ w maratonie rowerowym. Trochę mnie nauczył pokory, chłopaki pokazali mi jak się powinno jeździć... Na pewno sporo dobrego z tego wynikło. Z wyjazdu jestem bardzo zadowolony. Teraz ostrzę sobie zęby na BB-Tour...... :D

Byłem jedyną osobą jadącą bez spd'ów czy innych zatrzasków.... :)

Zasłużone piwo :)




Trasa:

?130790108918708#lat=50.23535&lng=18.21533&zoom=11&type=0


Jak pakowaliśmy mój rower do samochodu, okazało się przy okazji że pękł mi hak od przerzutki, a sama przerzutka trzymała się dzięki zaciskowi koła.... dobrze że nie odpadła :)


Wielkie podziękowania dla Jacka Kozioła i Jurka Tracza którzy pomogli mi uzyskać taki wynik, i oczywiście dla Symfoniana który powinien dostać dodatkowo jakąś nagrodę fair play (ale niestety nie przewidzieli takiej :p)


Póki co (dwa dni później) nie bolą mnie w ogóle nogi (jedynie ścięgna - prostowniki - na prawej kostce).
A w trakcie jazdy (szczególnie na ostatnich 100km) bolały mnie.... skośne mieśnie brzucha, ale już też przestały boleć.
  • DST 532.96km
  • Czas 17:42
  • VAVG 30.11km/h
  • VMAX 80.49km/h
  • Podjazdy 3404m
  • Sprzęt Szosówka - pęknięta rama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 21 kwietnia 2011 Kategoria >200, Rekordy i hardkory, >100, >400km

Nie zawsze wybieram najkrótszą drogę..... [; Czyli pierwsza 400'tka.

http://www.youtube.com/watch?v=3YQ7UYxgXUM

400km chodziło mi po głowie właściwie od początku roku. W ostatni weekend już nawet prawie wyjechałem na trasę, ale pogoda trochę się popsuła a do tego miałem sporo ciekawsze zajęcia ;]

Wczoraj też nie wiedziałem czy dam radę, bo kładłem się spać mając gorączkę i całkiemniezły katar... Oczywiście spać nie mogłem bo już mnie adrenalina trzymała, w myślach przejechałem w nocy całą trasę [;

O 4:30 dzwoni budzik. Nie pamiętam żebym go wyłączał. 4:32 dzwoni drugi, ten już
wyłączyłem i przy okazji kolejny o 4:34 i poszedłem dalej spać :p po kilku minutach zebrałem się jednak. Za oknem powoli się już przejaśnia.
Szybkie, dość pożywne śniadanie (wg zaleceń mojego najnowszego prywatnego dietetyka żebym się nie przejadał, tylko pół paczki makaronu :p), ogarnięcie wszystkich rzeczy i wsiadam na rower.

Ostatnie przygotowania

za chwilę ruszam

Temperatura nie rozpieszcza. 3 stopnie. Ubrany jestem w długie spodnie rowerowe + niebieskie czaszki (tradycyjnie :p) + 3 warstwy na górę, buff, rękawiczki rowerowe + zwykłe rękawiczki.

W Krakowie pusto, do Gdowa jadę dobrze znaną mi trasą. Sporo górek, często trzymających ~8%. Dobrze, na rozgrzanie w sam raz. Kawałek za Wieliczką oglądam wschód słońca który ładnie podkreśla poranne mgły unoszące się w dolinkach.


Od Gdowa zaczynają się drogi których zupełnie nie znam, w tym jeden z dwóch największych dziś podjazdów. Trzyma w granicach 8-10% na dość długim odcinku. Dopiero koło 7:30 zaczyna się powoli robić cieplej, ale i tak nie rozbieram się jeszcze.

60km - pierwszy postój. Głodny już strasznie jestem, do tego w bidonach (0,5+0,7L) pusto. Ku uciesze panów pijących już raczej nie pierwsze tego dnia piwo, jem pół paczki delicji i 3 kanapki. Powinno na chwilę wystarczyć [; Schodzi mi jakieś ~15minut. Zdejmuje rękawiczki :p

Najedzonym, jedzie się świetnie. Kolejne 100km przez bardzo urokliwe pagórki. Pogórze Ciężkowickie odkrywa przede mną swoje uroki [; Minimalny ruch, jadę środkiem drogi rozglądając się na boki. Kawałek trasy po płaskim wzdłuż meandrującego Dunajca - tu trzymam równo 35klm/h. Przejeżdżam przez rodzinnne strony kolegi Karola K. Nie mówił że tak tu ładnie.

100km - zdejmuje z góry dwie warstwy. Zostaje sam t-shirt.

Przed Jasłem po moim zatrzymaniu dopada mnie 2 gości na MTB. Myślałem że powiozę się trochę za nimi, ale po 500m muszę odbić w stronę Nowego Żmigrodu, przed którym też w trakcie postoju przegania mnie jakiś kolarz, którego gonienia nie podejmuje się jednak. Wolę jechać swoim, dość wolnym tempem.

160km - drugi postój. Obkupiony w 2,5L picia zaczynam jeść [; Zjadłem drugie pół paczki delicji + 3 kanapki. Do tego trochę białej czekolady. Zapiłem litrem soku. Wio!

Po postoju coś mnie brzuch rozbolał :/ Do tego zaczynam mieć zachcianki na których spełnienie zupełnie nie jestem przygotowany :D zdejmuje spodenki w czaszki bo chyba trochę mnie uciskają, szczęśliwie trafiam na stację benzynową już na drodze nr 9. Wyciągam mp3 żeby zapomnieć o bólu brzucha :p
Od tego momentu, kolejne 200km jadę tą drogą. Wybrałem taki wariant, żeby będąc już zmęczonym nie kluczyć po wioskach i ich ew kiepskich asfaltach.

Oczywiście zfrajerzyłem się :/ Odcinek 9'tki od Dukli do Rzeszowa ma beznadziejny asfalt, sporo remontów, do tego mój ból brzucha... jedzie się kiepsko. Raz jak jechałem z góry przy ruchu wahadłowym goście puścili samochody z dołu prosto na mnie.... ledwo dałem radę zebrać się z lemondki i wjechać na pobocze.
O dziwo na 9'ce sporo górek, w tym nawet krótkie 10% ścianki. Na zjazdach często muszę hamować przez dziury i inne atrakcje typu 5cm nowego asfaltu i jego ostra krawędź.


Źródełko Św. Jana z Dukli

220km - kolejny postój na jedzenie. Znowu 3 kanapki + czekolada. Akurat zatrzymałem się na przystanku na którym podjeżdżało sporo busów. Czułem się jak w zoo :p

W Rzeszowie łapie drugi oddech. Ja to jednak lubię jeździć po mieście :D Zaczynam wyprzedzać samochody, sporo zakazów jazdy rowerem na mojej drodze, ale policja nic sobie nie robi z tego że jadę wbrew nim. Chyba zaczęło wiać trochę w plecy, bo 30-35 z licznika nie schodzi. Kolejny krótki postój na uzupełnienie bidonów i kilka delicji.


Rzeszów

Za Rzeszowem już znacznie się wypłaszczyło. Ciągnące się pola, łąki i traktory nie były już tak ciekawe jak górskie widoki, ale jechało się bardzo dobrze. Temperatura w granicach 22 stopni.

300km padło we wsi Tarnowska Wola (albo Nowa Dęba, sam już nie wiem). Kolejny postój na jedzenie. Do domu zostało ~100km. Do tej pory jedzie się świetnie. Żadnego kryzysu, choć czuję już lekkie zmęczenie. Znowu zjadłem co nieco, poodpisywałem na sms'y, poleżałem
chwilę..... :p Mam 5 godzin do północy. Już nic mnie nie powstrzyma przed celem [;
Pobolewa już trochę tyłek, od tego momentu bardzo dużo jadę na lemondce która
zdecydowanie odciąża tył dociążając wypoczęte przedramiona.



W okolicach Tarnobrzegu przekraczam przez ładny choć bardzo wąski most Wisłę. Jest tu już zdecydowanie większa niż w Krakowie, choć przez niski poziom wody nie robi takiego wrażenia.
Zachodzi słońce, temperatura gwałtownie spada do ~15 stopni.




Na Rondzie w Łoniowie postanawiam zużyć zapasy sił i powalczyć ze średnią. Łapię TIR'a i cisnę za nim 45km/h na 3% podjeździe. Kawałek później jakaś chmara psów jeszcze zaczęła mnie gonić, i znowu musiałem pocisnąć... Całą trasę się wlokłem żeby mnie kolana nie rozbolały, a przez te 2 głupie wybryki lewe mnie ostro zaczęło boleć. Krótki postój, gimnastyka - dalej boli.
Zamiast podciągać średnią, ledwo się wlokę. Zakładam lampkę na przód bo już kiepsko widać. Kolano boli przez jakieś 40km...

Jeszcze przed Opatowem kolejny postój na jedzenie. Zrobiło się już całkiem chłodno ~7stopni. Zaczepiony przez autochtonów którzy chcieli poczęstować mnie piwem, odpowiadam skąd dokąd jadę. Dyskusja ucina się po pytani 'a gdzie po drodze nocujesz?' :D Oj kusiło to piwo, szczególnie że zaczęły mnie boleć uda (?).

Szczęśliwie jak siedzę na rowerze to uda nie bolą, i jedzie się całkiem nieźle. Kawałek przed Ostrowcem łapię kolejny, 3 już :D oddech. Już czuję dom. Znowu zaczynam nadrabiać średnią, tym razem spokojnie, pomimo okazji - bez chowania się za TIR'ami. Zmieniam baterie w lampkach żeby mnie było dobrze widać i śmigam dalej.

W Nietuliskach Dużych skręcam już prosto na Starachowice. Jadę przez las mijając raptem kilka samochodów na 15km odcinku. Ciemno, głucho... Jak na dłoni widać wszelkie konstelacje gwiazd. Przyglądanie się im prawie skończyło się wpadnięciem do rowu :p Temperatura spadła do 3 stopni.
Na tym odcinku kilkukrotnie miałem też jakieś zwidy.... Raz widziałem człowieka kucającego na poboczu, raz coś podobnego na środku jezdni.... szkoda gadać :D

400km pada już w obrębie Starachowic, 2 minuty po północy. W tym momencie opadłem całkowicie z sił :D Pomimo że przed chwilą cisnąłem prawie 35km/h na prostej, nagle ledwo jadę 20... Zero motywacji. Ale do domu raptem kilka kilometrów, więc pomimo niskiej prędkości, szybko docieram na miejsce.

Udało się!!! :D


Do tej pory nigdy nie zrobiłem na rowerze 300km. Wielokrotnie robiłem dystanse >200km, i takie wycieczki nie robiły już na mnie zbytnio wrażenia, więc był już najwyższy czas żeby zrobić coś porządniejszego [;
Do tego chciałem pojechać inną, niż dobrze sobie znaną trasą przez Busko:
http://waxmund.bikestats.pl/448370,204km-bez-zatrz...
Miałem porwać się na 500km, ale szczęśliwie pozostałem na 400km. 500 bym chyba jeszcze nie dał rady.
Po dotarciu do domu, ledwo szedłem po schodach. Mocno bolały mnie uda. Wszedłem do wanny, i zacząłem się trząść :p Poubierałem się w dobre kilka warstw ubrań, zjadłem kolację i nadal w ubraniach pod kołdrę. Dopiero po kilku godzinach snu rozebrałem się do bokserek.
Śniło mi się, że miałem jakiś cudowny specyfik dzięki któremu nie czuć zmęczenia i można cisnąć ile wlezie :D Ma ktoś coś takiego? [;

Całą trasę byłem również wspierany sms'ami typu:


160km: czytam książkę i się opalam. A ile jeszcze przed Tobą? Jak się czujesz?

nie ma to jak człowieka zmotywować do wysiłku :p

240km: Tak trzymaj!

300km: To nasza wódka już się chłodzi :)

od razu chciało się jechać :D

300km: Lubię wracać do domu okrężną drogą w Twoim towarzystwie

hmmm, ciekawe czy po przeczytaniu tej relacji nadal będziesz lubić :p

300km: Niech moc będzie z Tobą :-)


Trasa:
#lat=50.2472&lng=21.97815&zoom=8&type=2


Krótkie podsumowanie:

Zjadłem:
pół paczki makaronu
0,5kg chleba (kanapki)
2 paczki delicji
1,5 białej czekolady

Wypiłem:
1,2L wody z plusszszsem
3,5L napojów z Tymbarka
1,5L wody
1L ice tea
1L soku
co daje łącznie 8,2L płynów


Dłuższe postoje na jedzenie na:
60, 160, 220, 300 i 350 kilometrze.

Średnia po pierwszych 160km: 23,8km/h
Po 300km: 25,8km/h

Łącznie 15:54h na rowerze, prawie 3h na postoje.

Żadnego kryzysu (nie licząc bólu kolana i brzucha któe mnie zwolnił).

Schudłem jakieś 2kg... :p


Najprzyjemniej jechało się pierwsze 170km. Słońce w twarz, świetne widoki, mały ruch... Następnym razem chyba odpuszczę jechanie główną [;
Do trasy podszedłem z dużym respektem. Świadczy o tym średnia na początku wycieczki... Tak naprawdę, im miałem więcej kilometrów na liczniku, tym szybciej jechałem [;


W tym momencie (z rana) lekko pobolewa mnie prawe kolano i lewe udo, ale poza tym, bez dolegliwości [;

Jeśli komuś się nudzi, to zapraszam na:

www.waxmund.pl

  • DST 403.39km
  • Czas 15:54
  • VAVG 25.37km/h
  • VMAX 65.50km/h
  • Podjazdy 3090m
  • Sprzęt Szosówka - pęknięta rama
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 25 marca 2011 Kategoria >200, Rekordy i hardkory, >100

204km bez zatrzymania - Kraków - Busko Zdrój - Łagów - Starachowice

Obudziłem się prawie godzinę później niż chciałem i w ogóle coś nie miałem motywacji żeby się zebrać z łóżka.... w końcu nie musiałem jechać do Starachowic rowerem, mogłem pociągiem...
Po dość pożywnym śniadaniu (paczka makaronu) ruszyłem jednak w trasę o 6:55. Planowo miałem jechać przez wioski żeby pozaliczać gminy, ale nie miałem ochoty na błądzenie po bocznych drogach, szczególnie że od Proszowic była w sporej części świeżo wyremontowana droga po której się świetnie jechało. Miejscami jeszcze były remonty i ruch wahadłowy, ale oczywiście nie czekałem na czerwonym i uciekłem samochodom na prawie 15km! (charakterystyczna mini ciężarówka mnie dogoniła dopiero po ok ~20km).

Koło 90km zacząłem się zastanawiać czy by sobie postoju nie zrobić, ale w sumie głodny jeszcze nie byłem, jeden bidon pełny, to nie było po co stawać.
Przypomniało mi się w tym momencie jak gadałem z Transatlantykiem o najdłuższym przejechanym dystansie bez dotknięcia nogą asfaltu. Rekord wśród moich znajomych (podejrzewam że za wyjątkiem Wilka :p) wynosił ok 120km co postanowiłem przebić.

Przez Busko Zdrój szybko przeleciałem i do Stopnicy jechałem szerokim poboczem krajówki i do tego idealnie z wiatrem. Tu padła maxymalna prędkość - 58km/h (próbowałem tira dogonić pod górkę :D).

Od Stopnicy wiatr mocno przeszkadzał. Najniebezpieczniejsze były momentami bardzo mocne podmuchy przy większych prędkościach. Raz odciążyłem przednie koło bo coś tam sobie poprawiałem i dosłownie uciekło mi z 0,5m w bok. Szczęśliwie sytuację opanowałem.

Od 110km chciało mi się siku. Na 130km znalazłem fajną asfaltową drogę prowadzącą nad zalew Chańcza i na niej z wielkim trudem udało mi się wysikać z roweru :p robiłem to pierwszy raz i nawet nie było tak źle. Nic sobie nie osikałem :p gorzej że potem mi się jeszcze więcej zachciało... ale tego na rowerze to już sobie wole nawet nie wyobrażać ;p

Później wyciągnąłem jeszcze kilka ciastek z sakwy, jakimś cudem udało mi się ją nawet lekko zrolować i zamknąć.

Wiatr cały czas przeszkadzał, a ja wpadłem na pomysł że skoro i tak już pobiłem rekord, to spróbuje przejechać cały dystans bez zatrzymania.

W Górach Świętokrzyskich trochę dały w kość liczne górki. Na jednym z podjazdów autochton podpowiedział mi żebym zmienił przerzutkę to mi będzie łatwiej :) miałem młynek i 1'ke z tyłu.... podjazd 13%.

Znowu wyciągnąłem kilka ciastek z sakwy, lecz tym razem za cholerę nie mogłem jej zamknąć. Męczyłem się chyba ze 2 minuty :/

Za Nową Słupią wpadłem na jeszcze lepszy pomysł, tj żeby dokręcić do 200km bez zatrzymania. Nadłożyłem trochę drogi jadąc przez Kałków, ale i tak musiałem jeszcze dokręcać w okolicach Starachowic.

Ostatnie 20km już ledwo jechałem, ale nie chciało mi się znowu męczyć z szukaniem ciastek w sakwie a tym bardziej kanapek których miałem narobione z połowy chleba. Do domu dowiozłem też całą 2L coca-cole, ciężką zimową kurtkę, spodnie i bluzę [;

Udało się!

W sumie było łatwo. Największym problemem było sikanie :p od 160km znowu mi się chciało, ale już nie miałem ochoty znowu kombinować jak to zrobić... Na pewno przy takiej jeździe bez zatrzymania przydałaby się koszulka z kieszeniami, ew jakaś torba pod ramę/na kierownicę, bo wyciąganie z sakwy nie jest zbyt wygodne...

Tempo zgodnie z zaleceniami Wilka spokojne, i jutro się okaże czy coś to pomogło na kolana (: póki co nie bolą nic a nic, więc chyba jest dobrze! Dzięki za podpowiedź!
Do tego na sporej części trasy życie utrudniał silny boczny wiatr.



Mapka:



Chyba 1. raz dystans mi się zgadza z mapką z bikemap [; szkoda że przwyższenia jeszcze mocno odbiegają...
  • DST 204.24km
  • Czas 08:02
  • VAVG 25.42km/h
  • VMAX 58.00km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Podjazdy 1768m
  • Sprzęt Szosówka - pęknięta rama
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl